środa, 31 lipca 2013

Elmina: od sacrum do profanum

Elmina, wtorek 19:00


Siedzę w ciemnym i dusznym pokoju. Cieknie ze mnie pot, przewiało bowiem chmury i doświadczam okołorównikowego upału. Nie ma prądu, więc wiatrak nie działa. Do zapachu stęchlizny dołączył zapach ścieków, który pomimo powrotu do hotelu wciąż mi towarzyszy. Ineteresuje? Zapraszam do lektury. 


Podczas naszego wczorajszego spotkania ciotka (znaczy Lady) Sheela wymogła na mnie wskazanie, o której godzinie życzę sobie śniadanie. Obiecałem też, że nigdzie nie pójdę, dopóki śniadania nie zjem. O wskazanej godzinie miałem usiąść na krześle i czekać aż Mercy dokona swego kulinarnego dzieła. Uznałem, że dziewiąta będzie w sam raz, bo skoro dzień miałem zacząć od wizyty w konsulacie Burkiny-Faso, nie było powodu do pośpiechu. Pani konsul na pewno spieszyć się nie będzie, a z plecakiem nie chcę spacerować.

Punkt dziewiąta, usiadłem do śniadania oczekując smakowitych cudów. Dostałem omlet, parówkę i niedopieczone grzanki. Było też parę zwiędłych plasterków pomidora i kawa (którą wymieniłem na herbatę). Nic specjalnego szczerze mówiąc. Niejeden czytelnik zapewne spodziewa się, że afrykańskie jedzenie to góra kolorowych świeżych soczystych owoców i zestaw smakołyków, których nazw nikt z nas nawet nie zna, a o których opowieści krążą wśród następców Stanleya i Livingstone’a. Jedynym takim smakołykiem o nieznanej nazwie była tłusta śmietana z puszki, do herbatki, a zamiast góry owoców dostałem nektar wieloowocowy w kartoniku (czyt: skomplikowaną mieszaninę chemikaliów, z których co najmniej połowa powoduje raka). Nektar przybył do mnie z… Hiszpanii. Oto moje afrykańskie śniadanie. Już nie wnikam co było w parówce… Chociaż zapewne inaczej wygląda to w bogatych hotelach nad oceanem. Standardowy Afrykanin je tanio. A tanie są śmieciowe parówki i nektary z Hiszpanii. Ot, efekt globalizacji. Wy nam złoto, mangan, rudy żelaza i kobalt, my wam raka. Dobrze, że funkcjonuje jeszcze ryż z kurczakiem.

Za pięć dwunasta pożegnałem otoczony groźnym murem Travella Lodge i ruszyłem do ambasady po paszport, następnie azymut – Cape Coast. W konsulacie zjawiłem się przed pierwszą. Nie musieliśmy szukać drogi, na zasadzie punktów orientacyjnych wskazałem kierowcy drogę. O dziwo mój paszport był już gotowy do odbioru, tak więc przepraszam za wczorajszą wredną pigwę. Tym bardziej, że pani konsul, nie bez oporów, zwróciła mi też siedem cedi. Uradowany ruszyłem prosto na parking w dzielnicy Kaneshie, skąd odjeżdżały autobusy do Cape Coast. Bilet – 13 cedi, bagaż – 3 cedi plus 1 cedi dla gościa, który nie pytając nikogo o zgodę szybko zabrał mój plecak z taksówki i pobiegł z nim do autobusu. Tu cedi, tam cedi i uzbiera się sumka.

Jadąc na dworzec podziwiałem ruch uliczny w Akrze. Bo to trzeba podziwiać. To jest przedstawienie, sztuka, film katastroficzny (5D – grasz w nim jedną z głównych postaci). Skrzyżowania z trojgiem policjantów kierujących ruchem, albo cywili. Pod dworcem na przykład takich cywili kierujących ruchem było chyba z dziesięciu. Każdy miał swój system i na swój sposób rozładowywał korki, oczywiście komendy dawane przez nich kierowcom były ze sobą często sprzeczne, w związku z czym kierowcy nie raz bezradnie rozkładali ręce i jechali po swojemu, czyli pchali się na tak zwanego chama. Kierujący ruchem walił w samochody pięściami i krzyczał potwornie. Jeden miał nawet kij – ten objął posterunek przed wjazdem na dworzec, na ulicy. Między nimi chodziły handlarki z pakunkami na głowie, kaznodzieje z mikrofonami i głośnikami, dzieci, kozy. Kierowcy parkowali gdzie się dało, najczęściej na środku. Do tego duży tłok, spory hałas. Ot, parking Kaneshie. Nie był wszak wyjątkiem. Tak wygląda ruch uliczny w całej metropolitarnej Akrze. Kiedy stoisz na skrzyżowaniu, możesz kupić wszystko. Nie tylko żywność, ale też mydło, ręczniki, lustra ścienne, ścienne zegary, obrazy z Jezusem, opony do rowera i w ogóle wszystko co tylko można sobie wyobrazić. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć (albo nie przeżyć, bo poza korkami rozklekotane taksówki pędzą slalomem po dziurach prawie stówkę).

Przed dworcem Kaneshie

Bohater z kijem strzeże bram dworca
Dworzec Kaneshi z okien autobusu
Ale temat ten potraktuję „po łebkach” bo nie on jest dzisiaj pierwszą stroną numeru, choć o tym ruchu ulicznym można by pisać i pisać wymieniając dziesiątki i setki opowieści sytuacyjnych. Dzisiaj bohaterem mojej opowieści jest Elmina. Wbrew pozorom to nie osoba, ale rybacka wieś leżąca na przeciwległym krańcu zatoki co Cape Coast. Trafiłem tu trochę przez przypadek. Autobus, którym wyjechałem z Akry, miał mnie zawieźć do Cape Coast. Kiedy dotarliśmy na miejsce (co poznałem po okazałych rogatkach Cape Coast University) zapytałem siedzącego obok mnie pasażera, czy autobus zatrzyma się na jakimś dworcu. Odpowiedział, że tak. Przyjąłem to za pewniak, jako że w Rough Guide też napisali, że autobusy z Akry mają nawet swój osobny dworzec. Jedziemy przez miasteczko, jedziemy. I wyjechaliśmy. Doszedłem szybko do kierowcy przeskakując nad pakunkami w przejściu i tłumaczę, że mam bilet do Cape Coast. On na to, że owszem, ale nie mówiłem, że ma się tam zatrzymać… Afryka. To gdzie mnie wysadzisz? Zawiozę Cię do Elminy. Elmina to kolejna miejscowość za Cape Coast, leży na przeciwległym krańcu zatoki. Z jednej strony powinienem być zły, przecież jechałem do innej miejscowości. Z drugiej – co mam mu powiedzieć? Zawracaj pan? Dopiero by było gdyby biały zawrócił autobus, zlinczowaliby mnie. Przecież wszystkim się spieszyło, akurat mi najmniej. Poza tym Elmina została przedstawiona w przewodniku jako czarująca rybacka wioska, w której powstał pierwszy na Złotym Wybrzeżu fort. Miejsce więc szczególne, bo to tu rozpoczęła się historia kontaktów Europy i ludów dzisiejszej Ghany (Fante i Ashanti). Niech więc i tak będzie, witaj Elmino. Los chciał, żebym cię odwiedził. W tym samym momencie na horyzoncie pokazała się dostojna twierdza na wzgórzu u szczytu zatoki – portugalska robota jeszcze z XV wieku.


Kiedy autobus zatrzymał się na szosie i wysiadłem, ospali taksówkarze aż podskoczyli. Widok wszak niecodzienny. Nie zdążyłem jeszcze zabrać bagażu z autobusu, on był już w taksówce. Do centrum wsi dojechałem za pięć cedi. W Elminie są dwa hotele, bardzo drogi Coconut Grove Bridge House i tani Nyansapow. Oczywiście kazałem się zawieźć do tego taniego. Kierowca trzy razy pytał czy na pewno. Tak, na pewno. Sugerował, że hotel może mi nie przypaść do gustu. No to trudno, przecież nie jestem Martyna Wojciechowska. Jestem backpacker. Do najtańszego! Mina mi zrzedła, kiedy wjechaliśmy do wsi. Bardzo żałuję, że nie jestem na tyle bezczelny, żeby wbrew woli mieszkańców pstrykać fotki im i ich domostwom. Ulice, przez które jechaliśmy, wysłane były brudnymi budami, jakimiś szałasami zbitymi z czego się dało. Szczęśliwie zauważyłem, że bardziej centralna część wsi zabudowana jest kolonialnymi pięknymi domami. Dojechaliśmy do hotelu. W recepcji kobieta nie owijała w bawełnę. Dzień dobry, chciałbym wynająć pokój wstępnie na jedną noc, czy macie coś dla mnie? Dwadzieścia cedi. Teraz mam zapłacić? Tak, teraz. Druga kobieta przyniosła rolkę papieru toaletowego (której zapomniałem zabrać, ale to nieważne, bo na widok łazienki i w ogóle miejscowości dostałem takiego zatwardzenia, że chyba trafię na per rectum). Zaprowadzono mnie do pokoju. Po otwarciu drzwi ze środka dobył się zapach stęchlizny, mrok, brud. Bardzo podstawowe wygody, największa to wiatrak pod sufitem. Osoby, które zapytają o to, czy mieli wi-fi, proszę o niewracanie na mój blog. Kobieta sprawdziła tylko, czy leci woda w umywalce i czy w toalecie jest klapa. I wyszła. Prądu nie sprawdziła, a nie było. Kiedy zszedłem do recepcji, odpowiedziała (nie zdejmując nóg z biurka), że będzie. No dobrze, w sumie i tak planowałem spacer.

Ciemnobrązowy budynek blisko twierdzy to hotel drogi
A nieco dalej od centrum - mieszkał Pasażer
No to pora na spacer po wsi Elmina. Po wyjściu na ulicę napadły mnie od razu dwa zapachy: ryb i ścieków. Ryb dlatego, że to wieś rybacka, a więc dziwić nie powinno. A ścieków? A to dlatego, że bokami ulic płyną sobie ścieki, nad kanałami ściekowymi przerzucone są tylko mini-mostki, żeby nie trzeba było przeskakiwać. W kanałach pływa sobie wszystko to, co wyrzucamy z siebie. W gorący dzień (jak dziś) fetor jest tak nieznośny, że delikatnemu Europejczykowi zbierało się na wymioty. Twardemu miejscowemu fetor i sam fakt pływania sobie ulicą ścieków nie przeszkadza. Serce moje płakało, kiedy widziałem matkę myjącą swoje na oko trzyletnie dziecko na ulicy, stojące między śmieciami, tuż nad kanałem wypełnionym odchodami. Jak często zastanawiamy się, jakie szczęście nas spotkało, że urodziliśmy się w Europie? Za rzadko. Za to często narzekamy. Tymczasem znacznie więcej ludzi nie miało tyle szczęścia i urodziło się między innymi tu, w Afryce. Ten malec nie widział łazienki na oczy. Nigdy. Gdybym potrafił, zbawiłbym ten świat. Ale nie potrafię. Mogę tylko patrzeć i płacząc w sercu opowiedzieć o tym co widziałem Wam. Zresztą mycie dziecka to nie wszystko, kobiety nad tym kanałem gotowały. Wzdłuż głównych ulic wsi ścieki płyną bokami, kiedy jednak spojrzy się w bok, w zaułki i domostwa położone nieco ponad ulicą, ścieki potrafią płynąć nawet przez sam środek mini-podwórka, pod samymi drzwiami (o ile są ściany i drzwi) w niegłębokim rowku. Te płytkie rowki prowadzą do ulicy, po czym jak dopływ do rzeki wpadają sobie do głównego, głębszego i pełniejszego fekaliów rowu. Dalej do kanału, gdzie cumują swoje łodzie rybacy, no i tamtędy do oceanu. Choć nie wszystko, bo wiele fekaliów osiada na kanale w postaci szlamu, wzmacniając efekt. Przecież to nie tylko smród, to przede wszystkim zagrożenie sanitarne. A przychodni żadnej we wsi nie widziałem.


Na kanale ściekowym stoi kiosk, obok bawi się dziecko, a nieco w lewo - będzie pyszna zupka
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że dziś nie zdecydowałem się na jakikolwiek ciepły posiłek. A skąd mam wiedzieć, gdzie i na czym gotowany? W Afryce trzeba iść na przekór higienie (inaczej nie zjesz), ale każdy ma swoją granicę akceptacji. Zdrowie jest jedno, zresztą w restauracjach też tutaj przebierać nie można. Kupiłem dwie paczki herbatników i butelkę wody. I tak wszędzie czuć ścieki i ryby, najsmaczniejsza potrawa stanie się niesmaczna.

Za to starsza, zabudowana domami kolonialnymi, część wsi – piękna. Domy oczywiście popadające w ruinę, jak by miały zawalić się w każdej chwili. Stawiam milion, że nie remontowano ich przynajmniej od późnych lat 50. (wtedy Ghana odzyskała niepodległość), jeśli nie dłużej. Z tarczy zegarowej kościoła metodystów wyrastało jakieś zielsko. Za to ruch panuje tu niesamowity, gwarno i tłoczno. I bardzo kolorowo. Ludzie, trąbiące samochody, kozy, kury, świnie, ścieki, nad ściekami stragany. Wszystko w jednym. 















We wsi widziałem jednego białego, który szedł bardzo szybkim krokiem nie oglądając się na strony. Bał się. Widziałem też dwie białe dziewczyny na centralnym placu wsi, ale miały swojego przewodnika, który przywiózł je pewnie na plac samochodem. Fotka i siup z powrotem do auta. Zazwyczaj, jeśli jakiś turysta tu zajrzy, to z popołudniową wycieczką zwiedzić twierdzę. Do wsi nie zagląda. Wraca na kolacyjkę do Cape Coast. W moim hotelu przeważają ludzie z Wybrzeża Kości Słoniowej – wieś leży przy drodze z Akry do granicy. Korci, ale nie. Nie tym razem. Dla Żony, tej granicy nie przekroczę. A szkoda, Abidżan i Yamossoukro były w moich bardzo wstępnych planach. I stamtąd miałem jechać na północ, do Banfory i Bobo-Dioulasso. Pojadę przez Ghanę.

Wieczorem, podczas pisania tej relacji, włączyli prąd. Włączyłem więc dający ulgę wiatrak. Szybko jednak go wyłączyłem. Za jego wahadłami umieszczono żarówkę. Kiedy wiatrak pracuje, mam tu migające światło. Można oszaleć. Na szczęście skwar wieczorem zelżał znacznie.

Jutro mam zamiar cofnąć się do Cape Coast. To jedno z ciekawszych miejsc w Ghanie.

Zanim zakończę ten wpis, chciałbym jeszcze napisać słów parę o Bogu. Tak, o Bogu. Chciałbym napisać jak ważny jest Bóg chrześcijański dla mieszkańców południowej Ghany (na północy, w odróżnieniu od południa, dominują wyznawcy Allaha). Bóg w południowej Ghanie jest wszędzie, a to na przykładzie Akry i drogi do Cape Coast. Niemal na każdym samochodzie wypisane jest hasło związane z Ewangelią typu:
„Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” i tak dalej i tym podobne. Niemal na każdym samochodzie. A na taksówce, tro-tro czy autobusie – chyba każdym.
Mało tego, przy drodze do Cape Coast jeden na drugim stały billboardy również nawiązujące do chrześcijaństwa, a ściślej mówiąc wiary metodystów, którzy wyraźnie zmonopolizowali przestrzeń publiczną. Billboardów przy drogach stoi wiele, ale mało który nie nawiązuje do religii. Chrześcijaństwo jest tu wszędzie, na każdym kroku. Billboardy sławią nie tylko Boga i Pismo Święte, ale też reklamują poszczególne kościoły o egzotycznych nazwach, jak na przykład Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, Kościół Miłośników Jezusa, Kościół Kandydatów do Zbawienia, Kościół Błogosławionych w Panu i tym podobne. Na reklamach kościołów swoje piękne hollywoodzkie uśmiechy prezentują pastorzy. Kolejne billboardy to szkoły kościelne, ale mój ulubiony reklamował… Błogosławioną Szkołę Jazdy, należącą do pastora jakiegoś tam. Nudząc się w drodze poszukiwałem spośród wielu zaśmiecających pobocze billboarda nie nawiązującego do metodystów. Ciężko było. Z metodystami konkurować mogą wyłącznie światowe koncerny, które wykupią przestrzeń na swoją reklamę proszku do prania czy sieci telefonicznej (Vodafone). Bóg i jego obrońcy są wszędzie. I moja jazda wyglądała mniej więcej tak:
„Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu”
Można stracić wiarę od samego oglądania tej napastliwej, agresywnej reklamy, za którą, co tu dużo mówić, być może i stoi Bóg, ale na pewno stoi też, a może przede wszystkim, świetny biznes. Kościoły metodystyczne są niemal na każdym rogu w Akrze i poza stolicą.
To jeszcze dodam tytułem ciekawostki, że jak tylko autobus ruszył z dworca, wstał jakiś facet i zaczął mówić do pasażerów. Nie rozumiałem co mówił, ale co jakiś czas ktoś odpowiadał ‘amen’. No to już wiadomo, o czym mówił. Po około godzinie mówienia (z zegarkiem na ręku) kaznodzieja zaczął sprzedawać jakieś zioła. Tak, biznes jest biznes.
A kiedy kaznodzieja i billboardy zniknęły na czas krótki, podziwiać mogłem zielone wzgórza, niedbale obsianą kukurydzę (jak by ktoś chodził między drzewami i zielskiem i ot tak rozrzucał sobie ziarno), czasem wybrzeże oceanu, wysokie termitiery, gaje palmowe. Z dala od hałasu Akry, choć blisko… Boga. Hasło „Bój jest wszędzie” nigdzie nie sprawdza się tak jak tutaj.

Amen.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.