Elmina, wtorek 19:00
Siedzę w ciemnym i dusznym pokoju. Cieknie ze mnie pot,
przewiało bowiem chmury i doświadczam okołorównikowego upału. Nie ma prądu,
więc wiatrak nie działa. Do zapachu stęchlizny dołączył zapach ścieków, który
pomimo powrotu do hotelu wciąż mi towarzyszy. Ineteresuje? Zapraszam do
lektury.
Podczas naszego wczorajszego spotkania ciotka (znaczy Lady)
Sheela wymogła na mnie wskazanie, o której godzinie życzę sobie śniadanie.
Obiecałem też, że nigdzie nie pójdę, dopóki śniadania nie zjem. O wskazanej
godzinie miałem usiąść na krześle i czekać aż Mercy dokona swego kulinarnego
dzieła. Uznałem, że dziewiąta będzie w sam raz, bo skoro dzień miałem zacząć od
wizyty w konsulacie Burkiny-Faso, nie było powodu do pośpiechu. Pani konsul na
pewno spieszyć się nie będzie, a z plecakiem nie chcę spacerować.
Punkt dziewiąta, usiadłem do śniadania oczekując smakowitych
cudów. Dostałem omlet, parówkę i niedopieczone grzanki. Było też parę zwiędłych
plasterków pomidora i kawa (którą wymieniłem na herbatę). Nic specjalnego
szczerze mówiąc. Niejeden czytelnik zapewne spodziewa się, że afrykańskie
jedzenie to góra kolorowych świeżych soczystych owoców i zestaw smakołyków,
których nazw nikt z nas nawet nie zna, a o których opowieści krążą wśród
następców Stanleya i Livingstone’a. Jedynym takim smakołykiem o nieznanej
nazwie była tłusta śmietana z puszki, do herbatki, a zamiast góry owoców
dostałem nektar wieloowocowy w kartoniku (czyt: skomplikowaną mieszaninę
chemikaliów, z których co najmniej połowa powoduje raka). Nektar przybył do
mnie z… Hiszpanii. Oto moje afrykańskie śniadanie. Już nie wnikam co było w
parówce… Chociaż zapewne inaczej wygląda to w bogatych hotelach nad oceanem.
Standardowy Afrykanin je tanio. A tanie są śmieciowe parówki i nektary z Hiszpanii.
Ot, efekt globalizacji. Wy nam złoto, mangan, rudy żelaza i kobalt, my wam
raka. Dobrze, że funkcjonuje jeszcze ryż z kurczakiem.
Za pięć dwunasta pożegnałem otoczony groźnym murem Travella
Lodge i ruszyłem do ambasady po paszport, następnie azymut – Cape Coast. W
konsulacie zjawiłem się przed pierwszą. Nie musieliśmy szukać drogi, na
zasadzie punktów orientacyjnych wskazałem kierowcy drogę. O dziwo mój paszport
był już gotowy do odbioru, tak więc przepraszam za wczorajszą wredną pigwę. Tym
bardziej, że pani konsul, nie bez oporów, zwróciła mi też siedem cedi.
Uradowany ruszyłem prosto na parking w dzielnicy Kaneshie, skąd odjeżdżały
autobusy do Cape Coast. Bilet – 13 cedi, bagaż – 3 cedi plus 1 cedi dla gościa,
który nie pytając nikogo o zgodę szybko zabrał mój plecak z taksówki i pobiegł
z nim do autobusu. Tu cedi, tam cedi i uzbiera się sumka.
Jadąc na dworzec podziwiałem ruch uliczny w Akrze. Bo to
trzeba podziwiać. To jest przedstawienie, sztuka, film katastroficzny (5D –
grasz w nim jedną z głównych postaci). Skrzyżowania z trojgiem policjantów
kierujących ruchem, albo cywili. Pod dworcem na przykład takich cywili
kierujących ruchem było chyba z dziesięciu. Każdy miał swój system i na swój
sposób rozładowywał korki, oczywiście komendy dawane przez nich kierowcom były
ze sobą często sprzeczne, w związku z czym kierowcy nie raz bezradnie
rozkładali ręce i jechali po swojemu, czyli pchali się na tak zwanego chama. Kierujący
ruchem walił w samochody pięściami i krzyczał potwornie. Jeden miał nawet kij –
ten objął posterunek przed wjazdem na dworzec, na ulicy. Między nimi chodziły
handlarki z pakunkami na głowie, kaznodzieje z mikrofonami i głośnikami, dzieci,
kozy. Kierowcy parkowali gdzie się dało, najczęściej na środku. Do tego duży
tłok, spory hałas. Ot, parking Kaneshie. Nie był wszak wyjątkiem. Tak wygląda
ruch uliczny w całej metropolitarnej Akrze. Kiedy stoisz na skrzyżowaniu,
możesz kupić wszystko. Nie tylko żywność, ale też mydło, ręczniki, lustra
ścienne, ścienne zegary, obrazy z Jezusem, opony do rowera i w ogóle wszystko
co tylko można sobie wyobrazić. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć (albo
nie przeżyć, bo poza korkami rozklekotane taksówki pędzą slalomem po dziurach
prawie stówkę).
Przed dworcem Kaneshie |
Bohater z kijem strzeże bram dworca |
Dworzec Kaneshi z okien autobusu |
Ale temat ten potraktuję „po łebkach” bo nie on jest dzisiaj
pierwszą stroną numeru, choć o tym ruchu ulicznym można by pisać i pisać
wymieniając dziesiątki i setki opowieści sytuacyjnych. Dzisiaj bohaterem mojej
opowieści jest Elmina. Wbrew pozorom to nie osoba, ale rybacka wieś leżąca na
przeciwległym krańcu zatoki co Cape Coast. Trafiłem tu trochę przez przypadek.
Autobus, którym wyjechałem z Akry, miał mnie zawieźć do Cape Coast. Kiedy
dotarliśmy na miejsce (co poznałem po okazałych rogatkach Cape Coast
University) zapytałem siedzącego obok mnie pasażera, czy autobus zatrzyma się
na jakimś dworcu. Odpowiedział, że tak. Przyjąłem to za pewniak, jako że w
Rough Guide też napisali, że autobusy z Akry mają nawet swój osobny dworzec.
Jedziemy przez miasteczko, jedziemy. I wyjechaliśmy. Doszedłem szybko do
kierowcy przeskakując nad pakunkami w przejściu i tłumaczę, że mam bilet do
Cape Coast. On na to, że owszem, ale nie mówiłem, że ma się tam zatrzymać…
Afryka. To gdzie mnie wysadzisz? Zawiozę
Cię do Elminy. Elmina to kolejna miejscowość za Cape Coast, leży na
przeciwległym krańcu zatoki. Z jednej strony powinienem być zły, przecież
jechałem do innej miejscowości. Z drugiej – co mam mu powiedzieć? Zawracaj pan?
Dopiero by było gdyby biały zawrócił autobus, zlinczowaliby mnie. Przecież
wszystkim się spieszyło, akurat mi najmniej. Poza tym Elmina została
przedstawiona w przewodniku jako czarująca rybacka wioska, w której powstał
pierwszy na Złotym Wybrzeżu fort. Miejsce więc szczególne, bo to tu rozpoczęła
się historia kontaktów Europy i ludów dzisiejszej Ghany (Fante i Ashanti). Niech
więc i tak będzie, witaj Elmino. Los chciał, żebym cię odwiedził. W tym samym
momencie na horyzoncie pokazała się dostojna twierdza na wzgórzu u szczytu
zatoki – portugalska robota jeszcze z XV wieku.
Kiedy autobus zatrzymał się na szosie i wysiadłem, ospali
taksówkarze aż podskoczyli. Widok wszak niecodzienny. Nie zdążyłem jeszcze
zabrać bagażu z autobusu, on był już w taksówce. Do centrum wsi dojechałem za
pięć cedi. W Elminie są dwa hotele, bardzo drogi Coconut Grove Bridge House i
tani Nyansapow. Oczywiście kazałem się zawieźć do tego taniego. Kierowca trzy
razy pytał czy na pewno. Tak, na pewno. Sugerował, że hotel może mi nie
przypaść do gustu. No to trudno, przecież nie jestem Martyna Wojciechowska.
Jestem backpacker. Do najtańszego! Mina mi zrzedła, kiedy wjechaliśmy do wsi.
Bardzo żałuję, że nie jestem na tyle bezczelny, żeby wbrew woli mieszkańców
pstrykać fotki im i ich domostwom. Ulice, przez które jechaliśmy, wysłane były
brudnymi budami, jakimiś szałasami zbitymi z czego się dało. Szczęśliwie zauważyłem,
że bardziej centralna część wsi zabudowana jest kolonialnymi pięknymi domami.
Dojechaliśmy do hotelu. W recepcji kobieta nie owijała w bawełnę. Dzień dobry, chciałbym wynająć pokój
wstępnie na jedną noc, czy macie coś dla mnie? Dwadzieścia cedi. Teraz mam
zapłacić? Tak, teraz. Druga kobieta przyniosła rolkę papieru toaletowego
(której zapomniałem zabrać, ale to nieważne, bo na widok łazienki i w ogóle
miejscowości dostałem takiego zatwardzenia, że chyba trafię na per rectum).
Zaprowadzono mnie do pokoju. Po otwarciu drzwi ze środka dobył się zapach
stęchlizny, mrok, brud. Bardzo podstawowe wygody, największa to wiatrak pod
sufitem. Osoby, które zapytają o to, czy mieli wi-fi, proszę o niewracanie na
mój blog. Kobieta sprawdziła tylko, czy leci woda w umywalce i czy w toalecie
jest klapa. I wyszła. Prądu nie sprawdziła, a nie było. Kiedy zszedłem do
recepcji, odpowiedziała (nie zdejmując nóg z biurka), że będzie. No dobrze, w
sumie i tak planowałem spacer.
Ciemnobrązowy budynek blisko twierdzy to hotel drogi |
A nieco dalej od centrum - mieszkał Pasażer |
No to pora na spacer po wsi Elmina. Po wyjściu na ulicę
napadły mnie od razu dwa zapachy: ryb i ścieków. Ryb dlatego, że to wieś
rybacka, a więc dziwić nie powinno. A ścieków? A to dlatego, że bokami ulic
płyną sobie ścieki, nad kanałami ściekowymi przerzucone są tylko mini-mostki,
żeby nie trzeba było przeskakiwać. W kanałach pływa sobie wszystko to, co
wyrzucamy z siebie. W gorący dzień (jak dziś) fetor jest tak nieznośny, że
delikatnemu Europejczykowi zbierało się na wymioty. Twardemu miejscowemu fetor
i sam fakt pływania sobie ulicą ścieków nie przeszkadza. Serce moje płakało,
kiedy widziałem matkę myjącą swoje na oko trzyletnie dziecko na ulicy, stojące
między śmieciami, tuż nad kanałem wypełnionym odchodami. Jak często zastanawiamy się, jakie szczęście nas spotkało,
że urodziliśmy się w Europie? Za rzadko. Za to często narzekamy. Tymczasem
znacznie więcej ludzi nie miało tyle szczęścia i urodziło się między innymi tu,
w Afryce. Ten malec nie widział łazienki na oczy. Nigdy. Gdybym potrafił,
zbawiłbym ten świat. Ale nie potrafię. Mogę tylko patrzeć i płacząc w sercu
opowiedzieć o tym co widziałem Wam. Zresztą mycie dziecka to nie wszystko,
kobiety nad tym kanałem gotowały. Wzdłuż głównych ulic wsi ścieki płyną bokami,
kiedy jednak spojrzy się w bok, w zaułki i domostwa położone nieco ponad ulicą,
ścieki potrafią płynąć nawet przez sam środek mini-podwórka, pod samymi
drzwiami (o ile są ściany i drzwi) w niegłębokim rowku. Te płytkie rowki
prowadzą do ulicy, po czym jak dopływ do rzeki wpadają sobie do głównego,
głębszego i pełniejszego fekaliów rowu. Dalej do kanału, gdzie cumują swoje
łodzie rybacy, no i tamtędy do oceanu. Choć nie wszystko, bo wiele fekaliów
osiada na kanale w postaci szlamu, wzmacniając efekt. Przecież to nie tylko
smród, to przede wszystkim zagrożenie sanitarne. A przychodni żadnej we wsi nie
widziałem.
Na kanale ściekowym stoi kiosk, obok bawi się dziecko, a nieco w lewo - będzie pyszna zupka |
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że dziś nie zdecydowałem
się na jakikolwiek ciepły posiłek. A skąd mam wiedzieć, gdzie i na czym
gotowany? W Afryce trzeba iść na przekór higienie (inaczej nie zjesz), ale
każdy ma swoją granicę akceptacji. Zdrowie jest jedno, zresztą w restauracjach
też tutaj przebierać nie można. Kupiłem dwie paczki herbatników i butelkę wody.
I tak wszędzie czuć ścieki i ryby, najsmaczniejsza potrawa stanie się
niesmaczna.
Za to starsza, zabudowana domami kolonialnymi, część wsi –
piękna. Domy oczywiście popadające w ruinę, jak by miały zawalić się w każdej
chwili. Stawiam milion, że nie remontowano ich przynajmniej od późnych lat 50.
(wtedy Ghana odzyskała niepodległość), jeśli nie dłużej. Z tarczy zegarowej
kościoła metodystów wyrastało jakieś zielsko. Za to ruch panuje tu niesamowity,
gwarno i tłoczno. I bardzo kolorowo. Ludzie, trąbiące samochody, kozy, kury,
świnie, ścieki, nad ściekami stragany. Wszystko w jednym.
We wsi widziałem
jednego białego, który szedł bardzo szybkim krokiem nie oglądając się na
strony. Bał się. Widziałem też dwie białe dziewczyny na centralnym placu wsi, ale miały swojego
przewodnika, który przywiózł je pewnie na plac samochodem. Fotka i siup z
powrotem do auta. Zazwyczaj, jeśli jakiś turysta tu zajrzy, to z popołudniową wycieczką
zwiedzić twierdzę. Do wsi nie zagląda. Wraca na kolacyjkę do Cape Coast. W moim
hotelu przeważają ludzie z Wybrzeża Kości Słoniowej – wieś leży przy drodze z
Akry do granicy. Korci, ale nie. Nie tym razem. Dla Żony, tej granicy nie
przekroczę. A szkoda, Abidżan i Yamossoukro były w moich bardzo wstępnych
planach. I stamtąd miałem jechać na północ, do Banfory i Bobo-Dioulasso. Pojadę
przez Ghanę.
Wieczorem, podczas pisania tej relacji, włączyli prąd.
Włączyłem więc dający ulgę wiatrak. Szybko jednak go wyłączyłem. Za jego
wahadłami umieszczono żarówkę. Kiedy wiatrak pracuje, mam tu migające światło.
Można oszaleć. Na szczęście skwar wieczorem zelżał znacznie.
Jutro mam zamiar cofnąć się do Cape Coast. To jedno z
ciekawszych miejsc w Ghanie.
Zanim zakończę ten wpis, chciałbym jeszcze napisać słów parę
o Bogu. Tak, o Bogu. Chciałbym napisać jak ważny jest Bóg chrześcijański dla
mieszkańców południowej Ghany (na północy, w odróżnieniu od południa, dominują
wyznawcy Allaha). Bóg w południowej Ghanie jest wszędzie, a to na przykładzie
Akry i drogi do Cape Coast. Niemal na każdym samochodzie wypisane jest hasło
związane z Ewangelią typu:
„Bóg jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”,
„Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za
Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg
cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” i
tak dalej i tym podobne. Niemal na każdym samochodzie. A na taksówce, tro-tro czy autobusie – chyba każdym.
Mało tego, przy drodze do Cape Coast jeden na drugim stały
billboardy również nawiązujące do chrześcijaństwa, a ściślej mówiąc wiary
metodystów, którzy wyraźnie zmonopolizowali przestrzeń publiczną. Billboardów
przy drogach stoi wiele, ale mało który nie nawiązuje do religii.
Chrześcijaństwo jest tu wszędzie, na każdym kroku. Billboardy sławią nie tylko
Boga i Pismo Święte, ale też reklamują poszczególne kościoły o egzotycznych
nazwach, jak na przykład Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół Niebiańskiej Wolności,
Kościół Palmowego Gaju, Kościół Miłośników Jezusa, Kościół Kandydatów do
Zbawienia, Kościół Błogosławionych w Panu i tym podobne. Na reklamach kościołów
swoje piękne hollywoodzkie uśmiechy prezentują pastorzy. Kolejne billboardy to
szkoły kościelne, ale mój ulubiony reklamował… Błogosławioną Szkołę Jazdy,
należącą do pastora jakiegoś tam. Nudząc się w drodze poszukiwałem spośród
wielu zaśmiecających pobocze billboarda nie nawiązującego do metodystów. Ciężko
było. Z metodystami konkurować mogą wyłącznie światowe koncerny, które wykupią
przestrzeń na swoją reklamę proszku do prania czy sieci telefonicznej
(Vodafone). Bóg i jego obrońcy są wszędzie. I moja jazda wyglądała mniej więcej
tak:
„Bóg jest wielki”, „Bóg jest
wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest przede mną”, „Bóg
jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg jest
sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”, „Mateusz
6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza, Kościół
Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników Jezusa”,
„Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg jest
wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg jest
przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”, „Bóg
jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”,
„Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza,
Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników
Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg
jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg
jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”,
„Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”,
„Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza,
Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników
Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu” „Bóg
jest wielki”, „Bóg jest wszędzie”, „Bóg jest z tobą”, „Bóg jest ze mną”, „Bóg
jest przede mną”, „Bóg jest za mną”, „Bóg jest za Tobą”, „Bóg jest miłosierny”,
„Bóg jest sprawiedliwy”, „Bóg cię ukarze”, „Bóg cię zbawi”, „Bóg ci wybaczy”,
„Mateusz 6:11”, „Chwalmy Pana”, „Chwalmy Boga” Kościół Zielonego Wzgórza,
Kościół Niebiańskiej Wolności, Kościół Palmowego Gaju, „Kościół Miłośników
Jezusa”, „Kościół Kandyudatów do Zbawienia”, „Kościół Błogosławionych w Panu”
Można stracić wiarę od samego oglądania tej napastliwej, agresywnej
reklamy, za którą, co tu dużo mówić, być może i stoi Bóg, ale na pewno stoi
też, a może przede wszystkim, świetny biznes. Kościoły metodystyczne są niemal
na każdym rogu w Akrze i poza stolicą.
To jeszcze dodam tytułem ciekawostki, że jak tylko autobus
ruszył z dworca, wstał jakiś facet i zaczął mówić do pasażerów. Nie rozumiałem
co mówił, ale co jakiś czas ktoś odpowiadał ‘amen’. No to już wiadomo, o czym
mówił. Po około godzinie mówienia (z zegarkiem na ręku) kaznodzieja zaczął
sprzedawać jakieś zioła. Tak, biznes jest biznes.
A kiedy kaznodzieja i billboardy zniknęły na czas krótki,
podziwiać mogłem zielone wzgórza, niedbale obsianą kukurydzę (jak by ktoś
chodził między drzewami i zielskiem i ot tak rozrzucał sobie ziarno), czasem
wybrzeże oceanu, wysokie termitiery, gaje palmowe. Z dala od hałasu Akry, choć
blisko… Boga. Hasło „Bój jest wszędzie” nigdzie nie sprawdza się tak jak tutaj.
Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.