środa, 26 czerwca 2013

SKAZANY NA KALISZ 
odc. 1

Potencjalny miłośnik nowych, niepoznanych jeszcze przez niego, miejsc ma mniej więcej tak, że czasami z własnej nieprzymuszonej woli i chęci nowe miejsce odwiedza. Zachwyca się nad ich urokiem bądź też ubolewa nad jego brakiem, robi parę fotek, i planuje kolejny wypad. Tak jest zazwyczaj. Ale nie zawsze. Może się bowiem zdarzyć, że nieświadomy swej roli listonosz dostarczy nam decyzję organów państwa powodującą, że chcąc nie chcąc nowe miejsce odwiedzić musimy.
Co nie znaczy, że mamy coś przeciwko. A skąd! Nowe miejsca odwiedzać przecież uwielbiamy. I tą właśnie drogą, otrzymawszy wezwanie do obowiązkowego stawienia się w sądzie celem wysłuchania, skutecznie zachęcony zostałem do odwiedzenia Kalisza. Można powiedzieć - na Kalisz skazany zostałem przez sąd.
Do wycieczki zachęcają, poza sądem oczywiście, władze miasta, promując motto: Młode duchem najstarsze miasto w Polsce. Dość wyraźnie podkreślono, że Kalisz rywalizuje o miano najstarszego grodu w kraju. Już jakiś czas temu miejsce upodobali sobie Celtowie, nazywając je (przepraszam, kaliszanie) kałem. Przy czym wyraz kał oznaczał wówczas nie to, co dziś pozostawia po sobie konik albo krówka, ale bagno. Niby też nieprzyjemnie, choć w porównaniu z pozostałością po krówce Hawaje. Aby trochę posłodzić dodam, że według innej teorii nazwa miasta pochodzi od celtyckiego słowa cal, które oznaczało po prostu rzekę. Wszak Kalisz leży nad dumną rzeką Prosną. W końcu, niecałe tysiąc lat temu, niejaki Gall Anonim wymyślił i zapisał nazwę Kalis, a że jako jedyny w kraju umiał pisać - tak już zostało. I może dobrze. Tak czy siak jest spora szansa na to, że Kalisz rzeczywiście jest najstarszym polskim miastem - znali je już Rzymianie szmuglujący tędy nasz dorodny polski bursztyn. Tak więc nie pozostało nic innego, jak wykonać decyzję sądu.
Do Kalisza postanowiłem dostać się pociągiem. I tu pierwszy zawód. Kalisz, ponad stu-tysięczne miasto, kolejowo jest daleko za... Celtami. Rolę centrum komunikacyjnego w regionie pełni Ostrów Wielkopolski, z którym Kalisz współtworzy aglomerację kalisko-ostrowską. Niby Kalisz jest jej centrum, ale transportowo musi się chyba przeprosić z mniejszym partnerem. Do Kalisza można jako tako dostać się koleją z Ostrowa, ale z naciskiem na jako tako. Ja moją podróż rozpocząłem w wielkopolskim Lesznie. A to dlatego, że, jak pisałem we wcześniejszych postach, lato spędzam na Pojezierzu Leszczyńskim. Na świeżo-wyremontowanym leszczyńskim dworcu wsiadłem do świeżo-zakupionego szynobusa świeżo-założonych linii o nazwie Koleje Wielkopolskie. Połączenia Leszna z Ostrowem Wielkopolskim nie są zbyt liczne niestety. Z tego powodu musiałem wstać o czwartej rano i "złapać" szynobus o wpół do szóstej. Pogoda fatalna. Lało nieustannie. Zimno, wiatr. Ale wytrwały podróżnik stanie na przeciw przeciwnościom losu i dzielnie ruszy szynobusem Kolei Wielkopolskich przed siebie.
Stricte poranne lokalne pociągi mają swój niepowtarzalny urok. Gdyby nie to, że są tak bardzo poranne, powiedziałbym, że uwielbiam nimi jeździć. Panuje w nich wręcz rodzinna atmosfera. A to dlatego, że służą głównie ludziom dojeżdżającym do miast do pracy. Oni jeżdżą tymi pociągami codziennie, doskonale się znają. Pamiętam moją podróż takim pociągiem z Leszna do Poznania. Konduktor chodził od pasażera do pasażera i słychać było jedynie: "Cześć. Cześć. Cześć. Cześć. O, ty dzisiaj też jedziesz, już nie na zwolnieniu? Masz bilet? Nie? No to nie. Cześć. Cześć.". Ostatnio czytałem artykuł o podobnym pociągu z Radomia do Warszawy. Z tym, że tam rodzinną atmosferę skutecznie psują zorganizowane grupy mające na celu uchwycenie miejsc siedzących. Walka, jaka odbywa się o te miejsca, ociera się o zarzut przynależności do grupy przestępczej. Ale to urok dużej Warszawy i jej aglomeracji. Aglomeracja kalisko-ostrowska jest inna, mniejsza, swojska. Panuje tu domowa atmosfera.  Zresztą w szynobusie nie było absolutnie żadnych problemów z miejscem. Jechało nim może kilkanaście osób. Ton rodzinnemu spotkaniu w szynobusie nadawała Pani Halinka (imię arbitralnie wymyślone przez redakcję). Pani Halinka wsiadła do szynobusu na pierwszej stacji za Lesznem, we wsi o nazwie Kąkolewo. We wsi Kąkolewo podobno zdecydowana większość mieszkańców nazywa się Glapiak - to tak tytułem małej dygresji.
Pani Halinka pełniła funkcję głowy tej szynobusowej porannej rodziny. Choć na wstępie zaznaczyła, że pociągami to ona raczej nie jeździ - w pociągu znała chyba wszystkich. Dokładnie wiedziała też, kto gdzie wsiądzie czy wysiądzie. Konduktor rzecz jasna, jako że młodzik jeszcze i doświadczeniem życiowym pani Halince dorównać nie mógł, przyjął godnie funkcję jej prawej ręki, mimo, że mundur pozwala jednak na dalej idące ambicje. Pani Halinka wypytała konduktora dokładnie o jego sprawy po czym nie proszona o to dokładnie wyłożyła sprawy własne. Ta dzielna kobieta nie poprzestała jednak na uaktualnieniu wiedzy o sprawach młodego konduktora. O nie. Śledziła spojrzeniem każdy jego krok. Kiedy wpisywał coś w swoim kajecie, ona wodziła wzrokiem za jego dłonią. Kiedy szedł sprawdzić bilety, ona wzrokiem również je sprawdzała. Kiedy konduktor gwizdał na odjazd, przez niego gwizdała tak naprawdę Pani Halinka.
Po Kąkolewie następna stacja to wieś Pawłowice (piękny pałac). Pani Halinka dokładnie zlustrowała wjeżdżając na peron, kto czeka. Choć moim zdaniem tak naprawdę wiedziała to już dużo wcześniej. Kukając na peron jedynie upewniała się, że ponownie ma rację. Wybrała ofiarę. Przywołała krótkim dźwiękiem i zdecydowanym ruchem. Ofiara tłumaczyła się, że musi jeszcze kupić bilet. Naiwna. Nie znała hierarchii. Nie wiedziała, że konduktor jest pod panią Halinką, nie nad nią. Szybko jednak dowiedziała się o tym, usiadła grzecznie przy pani Halince i wyłożyła swoje sprawy odpowiadając na pytania dodatkowe.
Na stacji Poniec wsiada do pociągu grubszy jegomość. Nie wygląda na pantofla. Bystre spojrzenie, zdecydowane ruchy. Widać, że wie czego szuka i jak ma to znaleźć. Cel bardziej ambitny niż naiwna z Pawłowic. Pani Halinka namierzyła jegomościa z Ponieca. Bach. Trafiony. Przywołany ruchem jegomość siada przy pani Halince i naiwnej z Pawłowic. Nie czekając na pytania od razu oświadczył, że podróżuje do Stalowej Woli w sprawie samochodu. Po czym odpowiedział na zadawane pytania. Widać nie pierwszy raz jechał tym pociągiem. Wiedział, kim w Kolejach Wielkopolskich jest pani Halinka. Ja zaczepiony nie zostałem, choć czułem na sobie baczne spojrzenie, przeszywające mnie na wskroś. Pani Halinka wiedziała już o mnie wszystko. Również to, że nie planuję regularnych podróży szynobusem do Ostrowa. Nie ma zatem sensu inwestować we mnie wysiłku bohaterskiej agentki wywiadu.
W tej jakże rodzinnej atmosferze dojechaliśmy naszym szynobusem do Ostrowa Wielkopolskiego. Tu miałem przesiąść się w pociąg Regio (Przewozy Regionalne) do Kalisza. Miałem jakieś piętnaście minut przerwy, więc przesiadka w miarę dobra. Pozytywne wrażenie zrobił na mnie hol dworca w Ostrowie.

Hol dworca kolejowego w Ostrowie Wielkopolskim
Dworzec ten jest doskonałym przykładem na to, jak działa podział dawnego molocha PKP na spółki. Jedna odpowiada za dworzec - piękny. Inna za tory kolejowe, perony i przejście pod nimi - fatalne. Po wyjściu z budynku dworca podróżny trafia do świata zwanego PRL-em. Przejście pod peronami brzydkie. To problem systemowy, taka sytuacja występuje bowiem na większości wyremontowanych dworców - często remontuje się tylko dworcowe budynki. Na starym zapuszczonym peronie czekał pociąg Przewozów Regionalnych. Straszny. Już nie chodzi o to, że stary. Bo stare nie musi być do chrzanu, jeśli ktoś o te stare dba. O ten stary pociąg nikt już od dawna nie dbał. Wiadomo. W naszym kraju wspólne równa się niczyje. A pociąg przecież wspólny, państwowy, a więc niczyj - można zapuścić i zniszczyć. No i taki na mnie czekał. Okna były tak zamazane, że nie było przez nie widać nic. Wszechobecny zapach PKP-owskiej toalety, a ściślej mówiąc jej zawartości. Mało tego, pociąg nabierał opóźnienia, uparcie stał jednak na peronie i nie ruszał. Przechodzącego konduktora zagadnął o to nieśmiałym cichym głosikiem jeden z podróżnych. Wiadomo, kim w państwowym pociągu jest równie państwowy konduktor - kimś! A pasażer? A ściślej mówiąc pasażerek - nędzny petent, który tylko głowę zawraca. Tak pewnie pomyślał konduktor, kiedy spojrzał na pasażera pogardliwie, po czym nie mówiąc ani słowa poszedł dalej. Co jakiś czas wpadał do brudnego wagonu jakiś zdyszany pasażer pytając, czy właśnie ten pociąg jedzie do Leszna. Okazało się, nie wiedzieć czemu, że szynobus wracający do Leszna przestawili z jego toru  na tor, na którym stał śmierdziuch do Kalisza. A więc dwa pociągi, jadące w dwóch diametralnie różnych kierunkach, stały dokładnie na tym samym torze, natomiast tor po drugiej stronie peronu był pusty. Logiczne? Nie. I co z tego.
W końcu śmierdziuch ruszył. Podróż do Kalisza (dwadzieścia parę kilometrów) na szczęście nie trwa długo. Przez okno nic nie widziałem, ponieważ było zamazane, ale w pewnym momencie zauważyłem większą grupę pasażerów opuszczających wagon. A więc jakaś większa stacja. Kalisz? Wyglądam z wagonu - Kalisz. I tak oto dotarłem do celu. Choć opuściwszy już pociąg i rozejrzawszy się chciałem, żeby to jednak nie był ten mój cel.

Jeśli chcesz wiedzieć, co strasznego wydarzyło się w Kaliszu, zostaw swój e-mail  w okienku dostawy.


C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.