niedziela, 29 września 2013

Gdzie król chadzał piechotą

Tam ukrywał się wygnany z Francji późniejszy król Ludwik XVIII, tam rozpoczęło się powstanie listopadowe. Wreszcie tam międzywojenne damy chadzały na tak zwany lans. Dzisiaj ich śladami podążają młode pary, miłośnicy muzyki Chopina i nad-ambitni studenci. Łazienki Królewskie w Warszawie. Perełka w koronie Stanisława Augusta Poniatowskiego, wielkiego miłośnika sztuki i mecenasa. Cel rodzinnej wycieczki sprzed tygodnia. (Pałac na Wodzie w remoncie)


niedziela, 22 września 2013

Deszczowa piosenka nad Prosną i w przestworzach

Deszczowa pogoda, jaka towarzyszyła nam przez ostatnie dni, nie zachęcała do wyjazdów, wycieczek. Zwłaszcza, że na jesienną aurę nałożyły się zobowiązania trzymające mnie w stolicy. Szczęśliwie udało się zrealizować dwa „projekty”.

poniedziałek, 9 września 2013

Bania - sposób na rodzinkę

Być może miniony weekend był ostatnim tak ciepłym weekendem przed nadejściem jesieni? Kto to wie. Na pewno nie było warto siedzieć w domu. Tym bardziej, że żyjemy w kraju najeżonym wspaniałymi świadectwami historii czy natury. Toteż potencjalnych celów weekendowej wyprawy nie brakuje. Zapaliłem się zatem ja wraz z Żoną moją na doświadczenie, poznanie, przebadanie kolejnych atrakcji z naszej długiej listy miejsc do odwiedzenia. Niestety w tym miejscu pojawił się zdecydowany i konsekwentny sprzeciw naszej Córki. A w przypadku potomkini Pasażera, wierzcie mi, zdecydowanie i konsekwencja nabierają właściwego tym cechom blasku. Bo o dwuletnim dziecku trzeba wiedzieć jedno - w nosie ma dobrodziejstwa natury i historii, nie lubi zbyt długo siedzieć w samochodzie, nie interesuje jej idea poznania i samorealizacji. Generalnie dziecko takie żyje w totalnie innym świecie, w którym bogata epoka Jagiellonów czy przepiękny Beskid Żywiecki chowają się przy kolorowej plastikowej zjeżdżalni. I z tym światem, chcąc nie chcąc, trzeba pójść na kompromis.


poniedziałek, 2 września 2013

Bajeczny świat delegacji (2)

Dawno dawno temu żył sobie gdzieś w Polsce dzielny rycerz Paweł herbu Łabędź. Zwali go Włostowicem. Mężny był to człek i bardzo religijny. Tak religijny, że podobno ufundował rodakom siedemdziesiąt siedem kościołów. Jeden z nich ufundował gdzieś pośrodku Wyżyny Łódzkiej. I świątynia ta dała początek miastu Piotrków. W XVI wieku zlokalizowano tu najważniejszy z trybunałów Rzeczypospolitej, który działał w Piotrkowie przeszło dwieście lat. Stąd Piotrków zwiemy Trybunalskim.

Autor: Szymon Dędek, 1 września 2011

niedziela, 1 września 2013

Bajeczny świat delegacji (1)

Nie było mnie tu przez chwilę. Od powrotu z Pojezierza Leszczyńskiego rzuciłem się w wir pracy, porządków domowych (dzisiaj odkurzanie całego mieszkania, czego nie znoszę), przybierania na wadze. Ale i w tym wirze obowiązków zawodowych, wypełniających całą niemal codzienność, trafi się czasem delegacja.



sobota, 24 sierpnia 2013

Odgłos tam-tamów zza mórz i gór

Tym razem pozdrawiam z Warszawy. Po ostatnich miesiącach, obfitych w wycieczki krótsze i dłuższe, dzięki którym poznałem nowe zakamarki Pojezierza Leszczyńskiego i odległego Złotego Wybrzeża - powróciłem do Warszawy, by rzucić się w wir pracy.

Odrywając się na moment od tego wiru, chciałbym zapytać, czy pamiętacie Boba z artystycznej wioski w Akrze? Przekonany, że jestem pracownikiem konsulatu, dzielnie i mężnie bronił mnie przed nachalnymi kolegami-artystami. Bob z grupą znajomych wykonał wówczas krótki kawałek dedykowany Czytelnikom mojego skromnego bloga:




czwartek, 22 sierpnia 2013

Pożegnanie z Afryką

Tym razem pozdrawiam Czytelnika znad jeziora Wonieść, Pojezierze Leszczyńskie. Po trzech tygodniach powróciłem do bliskich, za którymi, co tu dużo mówić, zdążyłem się stęsknić. Kiedy wysiadłem z pociągu w Lesznie, zobaczyłem biegnącą w moim kierunku dwuletnią Córkę. Widok bezcenny.

     

środa, 21 sierpnia 2013

Żegnaj Czarny Lądzie

18 sierpnia, lotnisko Kotoka, Akra, 18:00

I tak oto kończy się kolejna afrykańska przygoda. Z tego tytułu kilka luźnych i dość luźno ze sobą powiązanych myśli:

W paszporcie odnotowane embarked. Odprawiony na kierunku Europa. Po mojej lewej stoi facet pożerający kurczaka. Ja też zjadłem kurczaka w lotniskowej restauracji. Ale tym razem z frytkami. Ot, powiew zachodniej mass-kultury. Szkoda, że kurczak powiewał rybą, a obsługująca mnie kelnerka też swoim entuzjazmem przypominała raczej śniętego okonia. Na koniec obraziła się za brak napiwku.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Miasto w mieście, czyli w enklawie dobrobytu

17 sierpnia, sobota, Akra

Dzisiejszy dzień przeznaczam na szereg spraw, które uznać by można za elementy aklimatyzacji do cywilizacyjnego skoku. Skok ten czeka mnie już jutro. A więc: taplamy się w ciepłej wodzie (która niestety kończy się po paru minutach), cieszymy się nieco szerszym niż dotychczas hotelowym menu (koniec z ryżem z kurczakiem i banku!), śpimy w czystej pościeli i nie brzydzimy się toalety.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Ostatni etap

Akra, 16 sierpnia, piątek

W Kumasi niewiele zwojowałem. Ale też żadnych wielkich wojen nie planowałem. Przyjechałem, ze względu na opóźnienie, już prawie o zmroku, tak więc wyprawy na miasto nie były opcją. Natomiast dość wcześnie rano opuściłem hostel prezbiterian i skierowałem się na dworzec STC. Dzień wstawał, taksówki na mnie trąbiły, to już powoli ostatnie chwile na Złotym Wybrzeżu. Ale żeby mi udowodnić, że to jeszcze nie koniec, los spłatał mi kolejnego figla. Na dworcu STC dowiedziałem się, że do Akry dziś nie pojadę. Jak to? Brak miejsc. Ale wczoraj nie było możliwości kupna biletu. Tak, ale w Kumasi. Pasażerowie kupili bilety w innym mieście, w którym autobus rozpoczął trasę. No i wykupili wszystkie.

W drodze

Rozpłynąć się w Yatongu...

Kumasi, 15 sierpnia

Podczas gdy moi Rodacy nad Wisłą świętują rocznicę wielkiej bitwy, ja toczę własną małą wojnę. Z chorobą. Objawy coraz słabsze, gorączka ustąpiła zupełnie, ale to jeszcze nie to. Jeszcze nie dotarłem do celu. Ale dotrę. Antybiotyk kończy się jutro po południu. Póki co oszczędzam się trochę, staram się nie nadwerężać cierpliwości mojego złośliwego organizmu. Apetyt niestety jeszcze w pełni nie wrócił. Ale wróci. Ja bez apetytu to jak Kumasi bez korków. A właśnie dziś przyjechałem, ponownie, do stolicy dzielnego ludu Ashanti.

Widziane w drodze

sobota, 17 sierpnia 2013

Koniec hotelowego menu w Tamale

Tamale, 14 sierpnia, środa

Pierwsza, dość skuteczna niestety, pobudka – czwarta rano. Muezzini obwieszczają światu, że Allah jest wielki. Jak by nie mógł być wielki o siódmej czy ósmej. Moim skromnym zdaniem każdy zainteresowany wie, że Allah jest wielki. A jeśli ktoś nie wie, widać nie zainteresowany. To po co mu krzyczeć do ucha? Rozumiem też ludzi w Polsce, którzy toczą z parafiami boje o dzwony wcześnie rano w niedzielę. No przecież kto ma wiedzieć, że będzie msza, ten wie. Żyjemy jakoś razem, szanujmy się.

Dylematy Pasażera

Tamale, wtorek 13 sierpnia

Tamale nie jest szczególną perełką architektoniczną. Kolonialiści nie pozostawili tu okazałych budowli. Zatrzymałem się tu głównie ze względu na fakt, że to stolica północnego regionu Ghany, czyli najbardziej muzułmańskiej części kraju. Tak więc znacznie różni się Tamale kulturowo od Cape Coast czy nawet Kumasi. A mi, kiedy to piszę, towarzyszą dźwięczne śpiewy muezzinów.


Akwaaba Ghana!

12 sierpnia, Tamale

Dziś opuściłem Burkinę Faso. Nie spróbowawszy bagietki, ale mimo iż były i piękne i pachnące i pewnie chrupiące, chodziło po nich tyle much, że nie potrafiłem. Pełen pozytywnych wrażeń związanych z mieszkającymi tam ludźmi, świadom pewnych, często istotnych, niedociągnięć ważnych z punktu widzenia turysty, jak i osłabiony nabytą infekcją – choć faktycznie ciężko stwierdzić, jakiego obywatelstwa są te małe wredne bakterie, które nie pytając mnie o zgodę jakby nigdy nic sobie we mnie po prostu wlazły i czują się jak u siebie.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Choroba Pasażera

Ouagadougou, 11 sierpnia

Kazimierz Nowak podczas swojej pięcioletniej podróży po Afryce malarię przechodził wielokrotnie. Nie było wtedy ani Lariamu ani Malarone. Brał tylko chininę, a i też ze względów finansowych nie tyle, ile powinien. Po powrocie do Polski pożył jeszcze rok, po czym zmarł w wyniku komplikacji pomalarycznych. Kolorowa i ekscytująca Afryka ma też swoje mroczne oblicze. I wcale nie węże, pająki i inne działające na wyobraźnię zwierzęta stanowią tego najdotkliwszy obraz.

Najprzyjemniejsze w Afryce Zachodniej?..

Bobo-Dioulasso, sobota 10 sierpnia 

Dzisiejszy dzień nie był moim najszczęśliwszym. Od samego poranka męczy mnie bowiem dość powszechna dolegliwość żołądkowa wśród podróżnych – biegunka. Źródeł zatrucia, zapewne bakteryjnego, może być wiele w strefie tropikalnej. Być może dlatego tzw. choroba podróżnika dotyka ok. 20-50% podróżujących.

W najdalszym punkcie...

9 sierpnia, piątek, Bobo-Dioulasso

Zrobiłem kolejny krok, przyjechałem dziś do Bobo-Dioulasso, gdzie zostanę przez dwie noce. To miejsce ma duże znaczenie z punktu widzenia moich planów, jest bowiem najbardziej oddalonym od lotniska Kotoka odwiedzanym w czasie tej podróży punktem. 


sobota, 10 sierpnia 2013

Fajrant w Ouagadougou

8 sierpnia, Ouagadougou

Kolejny dzień w chłodnej (znacznie chłodniejszej niż Polska z tego co wiem) Burkinie Faso rozpocząłem dość bojowo. Przez całą noc nad katolicką enklawą stolicy latały, i to dość nisko, jakieś samoloty. Nad ranem odezwały się strzały, do złudzenia przypominające artyleryjskie. Wychodzę ze swojej ciemnej nory (pomimo sympatii pracujących tu ludzi to nadal Czarna Afryka – mieszkam w norze, choć w mieście są też bardzo drogie, pewnie jaśniejsze, hotele), a tu Francuzi siedzą na walizkach, męczeni jeszcze przez jakiegoś artystę, który rozkładał swoje figurki. Wyjeżdżają. Dodając do tego region, w którym się znajduję i najnowszą historię Burkiny – doszedłem do wniosku, że trzeba sprawdzić sytuację.

Szpieg z licencją na fotografowanie

7 sierpnia, środa, Ouagadougou

Władze Burkiny, po części ze względów, o których pisałem wczoraj, mają swoje obsesje. Jedną z tych obsesji jest silne podejrzenie, że każdy turysta przyjechał tu po to, by szpiegować. A szpiegowanie jego ma niechybnie doprowadzić do wysadzenia niemal nieistniejących szos, rozpadających się budynków ministerstw czy wąskich mostów pozbawionych barierek (przejeżdżaliśmy przez takie wąskie mostki, adrenalina skacze prawie jak autobus po dziurach). Tak, pozbawiona czegokolwiek Burkina dobrze wie, co w trawie piszczy. I pewnie dlatego do niedawna jeszcze była jedynym znanym mi krajem, który wydawał turystom oficjalne pozwolenia na robienie zdjęć. Jakichkolwiek zdjęć. Fotografujesz zabytkowy meczet – pozwolenie proszę. Inaczej łapówa. A że pozwolenia były bezpłatne, wychodziło ciut taniej je zdobyć.

piątek, 9 sierpnia 2013

Je ne parle pas francais

6 sierpnia, Ouagadougou

Przed świtem jeszcze wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się charakterystyczne gospodarstwa obwarowane murem, zza którego wyzierały biedne okrągłe domki kryte strzechą. To zabudowa typowa dla terenów położonych blisko Sahelu, i dla samego Sahelu zresztą też.

Do granicy Ghany we wsi Paga dojechaliśmy już po świcie, co mnie ucieszyło biorąc pod uwagę złą sławę drogi do stolicy Burkiny. Formalności graniczne po stronie Ghany nie były ani długie ani też skomplikowane – kontrola książeczek szczepień, kontrola paszportów i żegnaj Złote Wybrzeże.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Ku trawom Sahelu

5 sierpnia, późny wieczór, gdzieś w północnej Ghanie

W Afryce mamy różne kraje, bardziej i mniej kolorowe. Jedne mają góry, inne morze i kokosowe palmy, jeszcze inne zarabiają kokosy na ropie, gazie i metalach. Jest jednak kraj, który nie ma morza, jest płaski jak stół, nie ma pięknych lasów ani palm ani metali – nie ma niczego. Poza biedą. Tym krajem jest porośnięta trawą i to też nie wszędzie - Burkina Faso.

Planeta małp

Boabeng, 4 sierpnia, niedziela


wtorek, 6 sierpnia 2013

Pasażer rusza na prowincję

Boabeng, 3 sierpnia, sobota

Minął tydzień odkąd przyleciałem na Złote Wybrzeże. Dokładnie jedna trzecia wyprawy. Jeszcze dwa i przyjdzie zbierać się z powrotem do Europy, z bagażem nowych doświadczeń i wrażeń. Trzy tygodnie to zdecydowanie za mało, chociaż tęsknota za Bliskimi pewnie i tak nie pozwoliłaby mi na dłużej. Ten wczorajszy, symboliczny jak by nie było, wieczór uczciłem kolacją z ulicznej garkuchni – banku z rybą (która najpewniej zmarła śmiercią głodową). Banku próbuję drugi raz i chyba się nie przekonam. Przesolona papka. Może za trzecim razem mi wyjdzie, zobaczymy.



piątek, 2 sierpnia 2013

Duch Ashante

Ponad trzysta lat temu Okomfo Anokye, kapłan fetyszysta, wsadził w ziemię dwa ziarna. Jedno z nich zakiełkowało – w Kumasi. W ten sposób miejsce stało się stolicą potężnego z czasem królestwa ludów Ashante. Brytyjczycy zdołali przełamać opór dzielnych wojowników dopiero na przełomie XIX i XX wieku, zajmując Kumasi na jakieś pięćdziesiąt lat.

Pędzi dzielny tro-tro, pędzi przez busz

Kumasi, 1 sierpnia, 21:00

Ciekawą jest świadomość w chwili porannego wstawania, że rozpoczynający się właśnie dzień przyniesie kolejne przygody. To charakterystyczne dla podróży. I to w podróży piękne. 

Jak Pasażer holenderskiej cnoty bronił

Cape Coast, środa, 31 lipca 

środa, 31 lipca 2013

Elmina: od sacrum do profanum

Elmina, wtorek 19:00


Siedzę w ciemnym i dusznym pokoju. Cieknie ze mnie pot, przewiało bowiem chmury i doświadczam okołorównikowego upału. Nie ma prądu, więc wiatrak nie działa. Do zapachu stęchlizny dołączył zapach ścieków, który pomimo powrotu do hotelu wciąż mi towarzyszy. Ineteresuje? Zapraszam do lektury. 

czwartek, 25 lipca 2013

Wsi spokojna, wsi wesoła...



Wczoraj mieliśmy niemałą przyjemność gościć u znajomych we wsi Dąbrowa koło Miejskiej Górki. To już nie teren Pojezierza Leszczyńskiego. Zdecydowanie bliżej stąd do doliny Baryczy - tamtejszy park krajobrazowy znajduje się w odległości nie większej niż 15 km.
Nasz gospodarz to osoba, podobnie jak ja, prowadząca blog. Nie podróżniczy - Kuba (wraz ze swoją żoną) pisze o tym, jak zajść w ciążę, urodzić i wychować dziecko. Ja z utęsknieniem czekam na rady jak w wieku lat osiemnastu dziecko skutecznie wysiedlić z domu, ale to tytułem dygresji. Tym odleglejszej, że moja prawie dwuletnia córeczka to oczko w głowie rodziców i o wysiedlaniu, przynajmniej do wejścia w wiek buntu młodzieńczego, nikt tu nie myśli. Zainteresowanych tą tematyką zapraszam na oczekujac.pl. Ja w międzyczasie trochę na Kubę ponarzekam. Dopuścił się bowiem rzeczy strasznej. Przypuścił zamach na moją blogerską niezależność. Przegonił mnie wraz z rodziną trzy kilometry w jedną stronę, trzy w drugą (Dąbrowa to długa tzw. ulicówka), kazał liczyć kombajny, po czym skomponował soczystą pochwałę moich zdolności podróżniczych na swoim blogu wyraźnie stwierdzając, że kto jak kto, ale Pasażer na pewno ukryty (głęboko ukryty) urok Dąbrowy odkryje i wyjawi szerszej gawiedzi. Wyjeżdżając od znajomych miałem już parę dobrych tekstów pochowanych gdzieś po zakamarkach mojej szlachetnej mózgownicy. Żaden z nich jednak nie pasował do odkrywania uroku czy piękna. Zdecydowanie częściej pojawiało się tam pojęcie masochizmu. Ale w obliczu tak zamaszystej reklamy na blogu Kuby, w obliczu zamachu, zdeptania, utrącenia i wręcz zgwałcenia mojej świętej demokratycznej suwerenności w imię lojalności wobec gospodarzy, którzy ugościli nas po królewsku - zabrałem się zdecydowanie za poszukiwanie uroku i czaru wsi Dąbrowa, gmina Miejska Górka. Poniżej wynik moich gorączkowych poszukiwań i nieprzespanej nocy:



Należałoby zacząć od tego, że wyjeżdżając z Żoną i Córką przekonany byłem, że jedziemy do Miejskiej Górki. Miałem w ręku adres, z którego wprost wynikało, że celem naszej podróży jest miejsce położone właściwie w samym centrum tego niewielkiego bo niewielkiego, ale urokliwego, miasta. Zdziwiliśmy się trochę kiedy okazało się, że choć nazwa ulicy i numer się zgadzają, nie zgadza się miejscowość. Naszym celem stała się nagle wieś Dąbrowa, oddalona o dwa czy trzy kroki. Nic to - mówiliśmy sobie - gospodarze na pewno wezmą nas do Miejskiej Górki na spacer, skoro to tak blisko. Skąd mogliśmy wiedzieć, że gospodarze nasi, przecież autorzy artykułów z gatunku "Lans w Warszawie", "Jak się nosić w Warszawie" i innych takich, stwierdzą, że w ledwie trzy-tysięcznej Miejskiej Górce, siedzibie gminy w ponad 80% zarośniętej polami, jest tak ogromny ruch, smog, korki, hałas i wysokie krawężniki, że absolutnie miejsce to nie nadaje się na spacery z dziećmi. Przejeżdżaliśmy przez to miasteczko, wydało nam się dość ciche, wręcz wyludnione, i absolutnie wystarczająco pociągające, żeby pospacerować sobie jego uliczkami. Ale to było nasze zdanie, przyjezdnych. Gospodarz, osoba lokalna, niejako z urzędu zna sytuację tu na miejscu lepiej, dokładniej, i potrafi uniknąć wszelkich niebezpieczeństw, które na naiwnego przyjezdnego niewątpliwie czekają.

Cóż zatem robić? Gospodarze nasi na szczęście zabrali nas na spacer, na nasze nieszczęście jednak postanowili pokazać nam wieś Dąbrowa. Dlaczego na nieszczęście? Dlatego, że to piekielnie długa ulicówka. Dlatego, że darmo szukać gdziekolwiek cienia, bo wokół niewysokie zabudowania i pola. Dlatego, że panował potworny upał. I dlatego, że dużą część drogi niosłem dwuletnie dziecko, które na brak apetytu nigdy nie narzekało. Ale które wyraźnie zmęczone było, co przecież nie dziwi, okolicznościami przyrody.


Kolejny autobus - we wrześniu


Może w innych warunkach klimatycznych. Może w październiku albo w kwietniu. Może wtedy spacer wzdłuż wsi Dąbrowa byłby orzeźwiającą i twórczą wycieczką. W szczycie lata, w szczycie fali upałów - marzyłem o dotarciu do "końca wiochy" - miejscowej atrakcji. Czym jest ów mityczny koniec wiochy, który ukazać nam chcieli gospodarze? Miejscem, gdzie dziurawy asfalt przechodzi w polną drogę - na wysokości ostatniego z gospodarstw. I ten cel osiągnęliśmy, bynajmniej nie małym kosztem. Osiągnęliśmy częściowo - Żona z Córką zatrzymały się gdzieś po drodze na skrawku cienia oczekując, aż zawrócimy z powrotem do rezydencji gospodarzy.

Cel wyprawy - mityczny koniec wiochy



I cóż widzieliśmy po drodze? Gospodarstwa rolne. Po prostu. Gospodarstwa otoczone polami. Wsi spokojna, wsi wesoła.





A w oddali... Wieże okolicznych miejscowości. Miejska Górka, Golejewko, Pakosław. Z drugiej strony dostojna, acz oddalona od nas (niestety), sylwetka klasztoru franciszkanów w Karolinkach-Goruszkach. Jak bardzo chciałem być w jednym z tych miejsc, jak bardzo! Podziwiać dzieła sztuki sakralnej w przyjemnym kościelnym chłodzie.

Na horyzoncie, niczym Fata Morgana - Miejska Górka

Ale byłem jajkiem na patelni zwanej Dąbrową. Żeby kawałek lasu, jakaś rzeczka, strumyk chociaż, kościółek... Cholera, większe drzewo przy drodze. Nie, dookoła bezduszne pole jak te piaskowe wydmy na Ar-Rub al-Khali.



Po dwóch trzech godzinach wyczerpani (przynajmniej my, przyjezdni) powróciliśmy do punktu wyjścia. Usiadłem sobie w bardzo przyjemnym domu autorów oczekujac.pl (bo przyznać trzeba, że gospodarze przyjęli nas bardzo serdecznie) i zacząłem główkować - pomysłodawca katorżniczej przeprawy przez Dąbrowę był autentycznie zafascynowany tą wsią. On nie szedł do "końca wiochy" - on tam frunął. Zdawał się pracować za wszystkie okoliczne polne słowiki. Z pasją opowiadał jak to przeniósł się tu z Poznania, jak to dobrze mu się tu żyje. Tak, wieś Dąbrowa z pewnością jest odpowiednim miejscem do życia dla osób kochających spokój, ciszę, żniwa... Żniwa? Tak, żniwa. Bo nie widziałem jeszcze, by ktoś tak namiętnie opowiadał o żniwach. Kiedy wlekliśmy się ulicą jak karawana, która po imprezie pomyliła trasy, Kuba skakał wesoło, uśmiechał się szeroko i... liczył kombajny. Ileż ja się nasłuchałem o żniwach w Dąbrowie, o rodzajach zbóż i o tym, jakie to prace toczą się w poszczególnych gospodarstwach. Książki by pisać.



Tymczasem ja? Pogrążyłem się w krytycyzmie. Sprowadziłem do parteru miejsce, w którym spędziłem kilka godzin. Kuba, mieszkający tu od lat kilku, chłonął i wypijał jego piękno i urok. Dlaczego ja nie widziałem tego piękna i tego uroku? Bo upał? Bo dziecko? A może - bo spodziewałem się czegoś innego? Nie mam zielonego pojęcia. Jak pisałem wielokrotnie na łamach tego bloga - każde miejsce ma swój urok i swój czar. Jest niepowtarzalne. Jednak czasem potrzeba nieco więcej niż kilku godzin, aby do tego dojść. Trochę pogrzebać, trochę pokopać, poszukać, postarać się. Z Dąbrową jeszcze się zmierzę. Rozbiję niewielki namiot u płotu rezydencji Kuby i będę kontemplował, chodził, oglądał, przeglądał i rozmawiał z listowym - aż nie zacznę podziwiać. A jak już zacznę, będę mógł opuścić to miejsce z podniesionym czołem. Póki co Kubie zazdroszczę, bo widzi dalej i szerzej niż ja.

środa, 24 lipca 2013

Leszno - gniazdo rodzinne Pasażera


Od jakiegoś czasu krążę wraz z Bliskimi po Pojezierzu Leszczyńskim. Ziemia to piękna i, jak każda inna, swój niepowtarzalny urok ma. Ale ziemia ta jest z mojego subiektywno-osobistego punktu widzenia ważna również dlatego, że to mój pierwszy dom. Tu się urodziłem, tu uciekałem z przedszkola, potem z domu, a w wieku lat dwudziestu uciekłem w świat szeroki. Moim rodzinnym miastem jest Leszno - stolica regionu. I może powinienem od tego właśnie miejsca rozpocząć moją blogerską eskapadę po Pojezierzu. Tego nie zrobiłem, nadrabiam teraz. Przy okazji oprowadzania po mieście naszych gości spod Warszawy (w tym pracownika Instytutu Historii UW, że się pochwalę) zdołałem wykonać parę zdjęć, do których przejrzenia zainteresowanych zapraszam. Miasto, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Poznaniem a Wrocławiem, na pewno warte jest choćby krótkiej wizyty. Ma bogatą historię, z którą można zapoznać się tutaj. Przepraszam za link do Wikipedii, może to mało ambitne, ale sposób opisania historii tego słynącego z tolerancji grodu na stronie miejscowego magistratu jest, delikatnie mówiąc, jeszcze mniej ambitny. A przecież chodzi o naprawdę ciekawą historię miasta, w którym spotykali się prześladowani z różnych zakamarków kontynentu - i to był okres największego rozkwitu Leszna.