6 sierpnia, Ouagadougou
Przed świtem jeszcze wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się
charakterystyczne gospodarstwa obwarowane murem, zza którego wyzierały biedne
okrągłe domki kryte strzechą. To zabudowa typowa dla terenów położonych blisko
Sahelu, i dla samego Sahelu zresztą też.
Do granicy Ghany we wsi Paga dojechaliśmy już po świcie, co
mnie ucieszyło biorąc pod uwagę złą sławę drogi do stolicy Burkiny. Formalności
graniczne po stronie Ghany nie były ani długie ani też skomplikowane – kontrola
książeczek szczepień, kontrola paszportów i żegnaj Złote Wybrzeże.
Tu kończy się Ghana |
Oto
wkraczamy w strefę wpływów kultury francuskiej. I tu niestety formalności
przedłużyły się znacznie. Z paszportem jakoś poszło, po czym przyszło cło.
Warto tu przedstawić pokrótce jak wygląda kontrola celna w Afryce. Nie tylko
zresztą na granicach, bo przecież wewnątrz państw, wzdłuż dróg, też
rozmieszczone są blokady przeróżnych służb, w Ghanie szczęśliwie niezbyt
dolegliwe. Chyba tylko raz kierowca tro-tro
musiał się wykupić. Otóż kontrola celna w Afryce wygląda tak – do pojazdu
podchodzi grupa funkcjonariuszy, która zrzuca tudzież wyjmuje z pojazdu co
znaczniejsze bagaże. Co jest w środku, nieistotne. Celnicy nie dokonują
oględzin. Po wyrzuceniu bagaży funkcjonariusze podejmują z ich właścicielami negocjacje.
Wybór jest prosty – jedziesz dalej albo stoisz. W ręku podróżnego niewiele jest
atutów. Dlatego celnicy najczęściej dostają czego chcą. W Gwinei-Bissau byłem
świadkiem, kiedy policjanci pozrzucali z dachu pojazdu ogromne i ciężkie wory z
jakimś ziarnem, bo ich właściciel nie chciał uiścić łapówki. Po czym usiedli
sobie wygodnie w cieniu i spokojnie czekali nie przejmując się tym, że te wory
ktoś później będzie musiał załadować. Właściciel ziarna, nie bez presji ze
strony współpasażerów, ugiął się wreszcie i zapłacił. To wydarzyło się w samym
środku kraju. Tym razem utknęliśmy na granicy, a to przecież droższa impreza.
Bo cło może do kraju nie wpuścić. Może kazać się z tym zabierać z powrotem do
Ghany. Na zakurzonym placu, regularnie zasmradzanym przez przejeżdżające powoli
ciężarówki, spędziliśmy pewnie koło dwóch godzin. Aż w końcu pozwolono nam
pojechać. Mi się udało – mój plecak nie zyskał zainteresowania ze strony służb.
Wjechaliśmy do Burkiny. Nie podróżowaliśmy już przez busz.
Ścianę zieleni zastąpił ogromny trawnik, na którym dość luźno rosły sobie
niezbyt imponujących rozmiarów drzewa, choć trafiło się też parę baobabów. Im
dalej na północ, tym więcej drzew ubywało
– aż do momentu, w którym znikają zupełnie. To przedmurza Sahary.
Niestety na skutek wojny w Mali i jej skutków tym razem dla mnie zamknięte.
Zresztą droga do Ouagadougou też bardziej bywała zamknięta niż otwarta – na
odcinku nieco przekraczającym 100 km zatrzymani zostaliśmy na około dziesięciu
blokadach, przeszliśmy ponowną kontrolę dokumentów. Na pierwszej z blokad do
autobusu wsiadło dwóch żołnierzy w pełnym szyku bojowym, w hełmach i z
karabinami gotowymi do strzału. Kazano poodsłaniać wszystkie okna, wyłączono
muzykę. Tak przejechaliśmy przez przygraniczny odcinek drogi, słynący z napadów
zbrojnych. Szczęśliwie napadu nie doświadczyłem.
Częstotliwość blokad drogowych można starać się wytłumaczyć.
W Burkinie nie tylko szerzy się bandytyzm (na drodze do Niamey zdarzały się
nawet miny mające zatrzymać TIR-y), Burkina nie tylko otoczona jest przez
niestabilnych sąsiadów ową niestabilność eksportujących (Mali, Gwinea, Wybrzeże
Kości Słoniowej, Niger), ale też, jeśli przejrzeć historię niepodległej Burkiny
Faso – jest to mniej więcej wykaz kolejnych, następujących co kilka lat,
zamachów stanu i przewrotów. I trudno dziwić się, że wjechałem właśnie do
jednego z najbiedniejszych krajów świata, najsłabiej rozwiniętych. Poza
bandytyzmem i brakiem stabilizacji politycznej (tak ważnej dla inwestorów) w
kraju tym nie ma nic. Żadnych bogactw naturalnych, żadnych szlaków
transportowych, gór, morza – nic. Trawa i piach.
Ouagadougou podobno bardzo zmieniło się. Rząd kazał ludziom
zabrać się za sprzątanie i sprawić, by z ulic zniknęły kozy. I rzeczywiście kóz
nie było, choć z porządkiem na ulicach to tak fifty fifty. Ouaga - jak tu
nazywają to miasto – sprawiła na mnie dobre wrażenie. Z jednej strony
oczywiście jest to miasto Zachodniej Afryki, z drugiej jednak pozbawione
hałasu, korków i smrodu Kumasi. Może też dlatego, że w Burkinie bardzo
popularne są motory i skutery. Jeździ ich naprawdę wiele. Przez to ruch jest
płynny. Poza tym poczyniono parę inwestycji w drogi.
Z zabłoconego i zaśmieconego placu zwanego dworcem
autobusowym rozklekotaną taksówką dotarłem do terenu należącego do tutejszej
katolickiej diecezji. Teren ogromny – całe osiedle. Kilka kaplic, katedra, parę
budynków administracyjnych, okazała rezydencja monsignore’a i, na samym końcu
ulicy – hostel. Tu postanowiłem się zatrzymać. Liczyłem, że poznam innych
wędrowników. Niestety nie do końca. Po terenie diecezji wędrują bowiem głównie
rozmodlone babcie, ale przyjezdne, z Europy. Oczywiście dominują tu Francuzi.
Podobno za pośrednictwem kościoła katolickiego do Burkiny przyjeżdża wielu
wolontariuszy, którzy wykonują różne użyteczne prace – tak słyszałem od jednego
z mieszkańców miasta (muzułmanina). I tak oto znane z Ghany grube baby żrące
kurczaki i wykrzykujące Alleluja!
zostały zastąpione przez ciche, wychudzone i niemal fruwające nad ziemią
rozmodlone babcie. Ani z tymi, ani z tymi, lepiej nie zadzierać.
W hostelu przyjęła mnie siostra zakonna, miejscowa.
Przesympatyczna. Dodać muszę, że pozostali pracownicy wielkiego
przedsiębiorstwa zwanego diecezją również są bardzo przyjaźnie nastawionymi do
świata ludźmi. Żal, że mój francuski wygląda jak wygląda. Parę lat nauki na
uniwersytecie pozostawiło po sobie krótkie Je
ne parle pas francais. Tyle. Niedługo po moim przyjeździe rozszalała się
potężna burza z ulewą, zawiał silny wiatr. I tak było już do zmroku. Po raz
pierwszy rzeczywiście poczułem, że przyjechałem do tej części Afryki w porze deszczowej,
choć takiej pogody spodziewałem się raczej nad oceanem a nie już właściwie na
obszarze sawanny. Pogoda zatrzymała mnie dziś w hostelu, jutro mam zamiar
pospacerować po mieście.
Dzisiejszy wpis zakończę refleksją – autobus z Akry do
Ouagadougou (ja wsiadłem w Kumasi) wyjechał o godzinie jedenastej, na miejsce
dotarł po dwudziestu pięciu godzinach. Przez cały czas kierował jeden człowiek,
z paroma 15-minutowymi przerwami i przymusową dłuższą na cle. Odważnie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.