Tamale, wtorek 13 sierpnia
Tamale nie jest szczególną perełką architektoniczną.
Kolonialiści nie pozostawili tu okazałych budowli. Zatrzymałem się tu głównie
ze względu na fakt, że to stolica północnego regionu Ghany, czyli najbardziej
muzułmańskiej części kraju. Tak więc znacznie różni się Tamale kulturowo od
Cape Coast czy nawet Kumasi. A mi, kiedy to piszę, towarzyszą dźwięczne śpiewy
muezzinów.
Zatrzymałem się w hotelu Al Hassan. Miejsce nieszczególne.
Hotel wielki, ciemny, nieco straszny i paskudnie zaniedbany. I wszędzie czuć
smród wody, która wyciekła z rur w toalecie. Oni taką cuchnącą wodą myją tu
podłogi. Nie wiem skąd ją biorą. Tamale słynie z problemów z bieżącą wodą,
chociaż ja akurat nie doświadczyłem takowych. Załapałem się tylko na najtańszy,
odkąd przybyłem do Afryki (16 cedi), pokój. Swoją jakością dorównał niskiej
cenie. Straszny. Nawet jak na tutejsze warunki. Toaleta w korytarzu – nie
wiadomo co bardziej zapuszczone. Zwłaszcza, że nie można zamknąć drzwi i kiedy
załatwiasz swoje potrzeby, widzi cię cały korytarz (toaleta jest u szczytu
korytarza). Nie ma innych pokoi, trudno. Wymusiłem jednak, że jutro przeniosę
się do pokoju z łazienką. Być może będzie czystszy. W tym, który zająłem
wczoraj, po poprzednikach były jeszcze papierki. Nie zastanawiam się nawet,
kiedy zmieniano prześcieradło.
Miejsce to, choć jest straszne, ma swoje plusy. Blisko
centrum (czyli targu i dworca autobusowego), blisko do kafejki z dość silną
siecią, no i mają tu sklepik (napoje, herbatniki i papier toaletowy) i
restaurację. Papier musiałem kupić, ponieważ hotel tego luksusu nie zapewnił. W
recepcji powiedziano mi, że papier jest w
biurze, a biuro zamknięte (w środku dnia). Restauracja trochę przypomina mi
tę z Kumasi. Tu też wszedłem i wzbudziłem zdziwienie, że chcę coś zjeść. Nawet
światło było zgaszone. Ale tu szczęśliwie dano mi wybór dań: ryż z kurczakiem
albo ryż z wołowiną. Zjadłem z wołowiną. Muszę przyznać, dobry. Później
zorientowałem się, że przynoszą to z zewnątrz, z jakiejś ulicznej garkuchni.
Zaparkował w kanale ściekowym |
W sklepiku, o którym wspomniałem, pracuje bardzo ciekawa
kobieta. Jest niesłychanie wpatrzona w telewizor. O dziwo nawet wówczas, kiedy
w telewizji nic nie ma i ekran śnieży. Ona siedzi z nogami wyciągniętymi na
lodówce i wpatruje się w ten ekran, jak by czekała na sygnał od obcych. Kiedy
chcę coś kupić, muszę trzy razy coś powiedzieć, zanim sprzedawczyni zauważy
moją obecność. Raz miała pomocnicę. Pomocnica rozłożyła sobie za telewizorem
dywanik i, mimo głośnego serialu, wznosiła swe prośby do Allaha.
Wstępne plany zakładały, że z Tamale skieruję się na
południowy wschód, w kierunku górzystego pogranicza z Togo i jeziora Wolta.
Niestety nie udało mi się zarezerwować pokoju w słynnym Hotelu Wolta w
Akosombo, ale otworem czekało miasteczko Hohoe i góra Adaklu. Planowałem
również marsz przez las do eko-wioski Xofa na wybrzeżu jeziora. Dyzenteria
zmusiła mnie jednak do poważnej modyfikacji tych planów. I tak jak góra Adaklu
miała być wisienką na torcie i moim pożegnaniem ze Złotym Wybrzeżem, tak teraz
utknąłem w Tamale i stanąłem przed trudną, głównie z ambicjonalnego punktu
widzenia, decyzją.
Optymalnym rozwiązaniem byłoby odczekać, aż dolegliwości
miną, powrócą siły, i wówczas rzucić się na wspinaczki. Niestety nie ma na to
czasu, w niedzielę mam samolot do Europy. Tymczasem, będąc mniej więcej
pośrodku choroby, nie czuję się specjalnie na siłach do ambitnego treku.
Choroba znacznie rzadziej, ale jednak atakuje nadal. Dolegliwości nie są już
tak uciążliwe, ale do pełnego zdrowia jeszcze ze trzy dni mi zostały. I
szczerze mówiąc czuję, że mam jeszcze trochę sił do odrobienia. Paskudnie
szybko się męczę. Warto dodać, że podczas biegunki „siła rażenia”
antymalarycznego Malarone nie jest imponująca, ponieważ lek zbyt słabo
wchłaniany jest przez organizm. Nie muszę wspominać, że jezioro czy las to
siedlisko moskitów, których powinienem teraz unikać. Te wszystkie wątpliwości
targały mną przez cały dzień. Jutro chcę wyjechać z Tamale, ale dokąd? W
kierunku Hohoe, czy główną trasą w kierunku Akry? Wieczorny atak dyzenterii
przelał czarę goryczy, jutro wybiorę się z samego rana na dworzec STC zbadać
możliwości podróży w kierunku Akry. I nie ukrywam, że to taka mała symboliczna
ambicjonalna porażka, spowodowana tym, że już w weekend muszę opuścić Ghanę.
Akurat wtedy, kiedy choroba powinna być już nieprzyjemnym wspomnieniem. No
trudno, lepiej ponieść symboliczną porażkę niż zawieźć do domu na pamiątkę prątki
malarii. Z drugiej strony myśl o tym, że w poniedziałek, po trzech tygodniach
zobaczę tych, za którymi tęsknię (moje dwie Panie, w tym jedna jeszcze
załatwiająca się do nocnika), pozwala mi nie myśleć za dużo o górze Adaklu,
która zwie się teraz Górą, z której Pasażer zszedł na tarczy.
Najpierw szereg drzwi zamknęła przede mną polityka i
bandyci. Teraz – czerwonka (inna nazwa dyzenterii). Szczęśliwie wiele drzwi pozostało dla mnie
otwartych. Na kontynencie zwanym Afryką ciężko zrobić cokolwiek według z góry
ustalonego planu, zwłaszcza długofalowego. Szczególnie, kiedy czas goni. Trzeba
to przełknąć. Dobrą wiadomością jest fakt, że Czarny Ląd w swej różnorodności
zawsze zaproponuje alternatywę. Mam nadzieję, że jutro zaproponuje mi też dobre
połączenia autobusowe. A tymczasem pozdrawiam z mojego nowego pokoju, już z
łazienką (tak, dopiąłem swego i zmieniłem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.