Bobo-Dioulasso, sobota 10 sierpnia
Dzisiejszy dzień nie był moim najszczęśliwszym. Od samego
poranka męczy mnie bowiem dość powszechna dolegliwość żołądkowa wśród
podróżnych – biegunka. Źródeł zatrucia, zapewne bakteryjnego, może być wiele w
strefie tropikalnej. Być może dlatego tzw. choroba podróżnika dotyka ok. 20-50%
podróżujących.
Dolegliwość zmusiła mnie do opóźnienia wyjścia na miasto.
Nieco zmodyfikowałem też trasę, skracając ją nieco. Pierwszym punktem mojej
wyprawy była lokalna apteka, chciałem kupić termometr. Miałem bowiem wrażenie,
że mam gorączkę. Niestety apteka zamknięta. Termometru niet (w hotelu też nie
mają).
Odwiedziłem podobno najatrakcyjniejsze zakamarki miasta, a
więc okolice Wielkiego Targu i Wielki Meczet (choć niewielkich rozmiarów).
Meczet, już spieszę tłumaczyć, został zbudowany w tzw. stylu Sahelu. Dlatego
wygląda trochę niecodziennie. Tego typu meczety są bardzo popularne m.in. w
ogarniętym rebelią Mali.
"Wielki" Meczet |
Pod meczetem przesiadywało dwóch przewodników, jak
najbardziej legalnych, oficjalnych, ale niestety nie mówiących po angielsku. Za
tysiąc franków proponowali wejście do meczetu i wycieczkę przez stare miasto
(które stanowiło de facto kilka glinianych chatek i tyleż stoisk artystów). Być
może skusiłbym się, gdyby nie spowodowane infekcją złe samopoczucie. Tym razem
przewodnik musiał obejść się ze smakiem. A ja po drodze zakupiłem jeszcze kilka
artykułów spożywczych, ale na niewiele się to zdało.
Bobo-Dioulasso zostało uznane w Rough Guide za jedno z
najprzyjemniejszych, jeśli nie najprzyjemniejsze, miasto Afryki Zachodniej.
Przyjechałem tutaj, żeby przekonać się o tym na własnej skórze. I nie
przekonałem się niestety. Miasto ładne, owszem. I być może odrzewione ulice
dają nieco wytchnienia od spiekoty (której też za wiele nie doznałem ze względu
na porę deszczową). Ale to jeszcze nie czyni miasta przyjaznego turystom.
Ilekroć wyjmowałem aparat, żeby zrobić zdjęcie, niezależnie od tego co chciałem
sfotografować, choćby i drzewo – spotykały mnie napominania, komentarze i
nagany ze strony przechodniów. Raz nakrzyczała na mnie kobieta przejeżdżająca
akurat na skuterze. Z czego to wynika nie wiem. Są podobno szczepy, które
wierzą, że fotografia może skraść im duszę, ale nie sądzę, by dotyczyło to
społeczności Bobo. Może ludzie czują się tu pępkami świata uważając, że prawdziwym
celem każdego aparatu czy kamery jest uwiecznienie właśnie ich? Któż to wie.
Fakt faktem ludzie w Burkinie są bardzo grzeczni i przyjaźni, dopóki nie wyjmie
się aparatu. Ich kraj, ich prawo. Bobo-Dioulasso chciałem wpisać na listę
najprzyjemniejszych miejsc odwiedzonych przez Pasażera. Nie wpisałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.