wtorek, 30 lipca 2013

Mentalność hipopotama

Akra, poniedziałek, 20:00




Muszę z dumą zaznaczyć, że moja aklimatyzacja w Afryce przebiega sprawnie. Na ulicach Akry czuję się coraz swobodniej, mniej przeszkadzają mi klaksony (a raczej cenię sobie, że na machnięcie ręki mam kierowcę), mniej przeszkadzają mi spojrzenia ciekawskich przechodniów i chciwych handlarzy. Domyślam się, że czuję się tu lepiej niż jeden Afrykanin w Warszawie. Prawidłowo zaaklimatyzował się też mój organizm. Przyswoiłem sobie miejscową florę bakteryjną bez jakichkolwiek sensacji żołądkowych. W moim przypadku szczęśliwie jest to normą, choć zdarzyło mi się wylądować w jordańskiej klinice z dyzenterią amebiczną.

Trochę trudniej jest mi przywyknąć do afrykańskiej mentalności. Można ją skrócić hasłem: co masz zrobić dziś, zrób za tydzień i kto wie, może coś się zmieni i wcale nie będzie trzeba robić. Dwa zdarzenia dzisiejszego dnia boleśnie przypomniały mi o tym, że Europa jest daleko.

Pierwsze zdarzenie związane jest z moim śniadaniem (bo w cenie noclegu teoretycznie mam ten posiłek). Wstałem nieco później niż planowałem, a koniecznie chciałem złożyć możliwie szybko aplikację wizową w ambasadzie Burkiny-Faso, aby jeszcze dziś paszport odebrać. Pomyślałem jednak, że zdążę machnąć szybkie śniadanko, nie chcąc jeździć po mieście na głodniaka. Poprosiłem Mercy, która tu pracuje, o przygotowanie możliwie prostego i szybkiego posiłku. Wytłumaczyłem, że się trochę spieszę. Mercy poprosiła, abym usiadł przy stoliku i podreptała do kuchni zaznaczając, że musi w ogóle sprawdzić czy przyrządzenie śniadania jest aktualnie możliwe. Dlaczego miałoby nie być przed dziewiątą rano? No to siedzę. Siedzę i czekam. Czekam i siedzę. Pięć minut, dziesięć, piętnaście... Ile można parzyć herbatę? Mogłem po prostu wyjść, nie prosić o śniadanie. Żałuję, że poprosiłem. Mercy niespiesznie wyszła do mnie po dłuższej chwili, spojrzała tak leniwie jak tylko można i patrząc mi prosto w twarz zapytała powoli: To co, jedziesz już? Lekko mnie to zszokowało, ale nie zdziwiło. Szybko odpowiedziałem, że tak, jadę. I wyszedłem na ulicę. Później, po moim powrocie, Mercy wygarnęła mi, że przygotowała śniadanie, ale jak już przygotowała, to dawno mnie nie było. Mało tego, ciotka Sheela podjęła śledztwo w sprawie. Przyjęła zeznania stron. Przypomniało mi się wydarzenie z dalekiego królestwa Suazi sprzed lat kilku. Kończyłem mój wypad w góry Malolotja i u bram parku narodowego szukałem transportu do stolicy królestwa - Mbabane. Powiedziano mi, że za chwilę coś pojedzie. Przez kilka godzin nie przyjechało nic. Poszedłem do recepcji i poprosiłem o zorganizowanie jakiegoś transportu. Pracownica parku odpowiedziała mi pouczająco: musisz być cierpliwy.

Taksówkę znalazłem szybko. A tu też trzeba uważać na znaki dawane przez kierowców. Kiedy zatrzymujesz samochód, a taksówkarz kręci palcem w kółko, możesz na chwilę zbaranieć. A on ci tłumaczy, że jedzie do głównego ronda w mieście. Może też wyciągnąć palec w górę, w dół, w przód - każdy symbol ma odpowiednik w miejscu na mapie miasta. A jak nic nie pokazuje, ty decydujesz dokąd jechać. I pojechaliśmy do ambasady. Ambasada Burkiny-Faso mieści się w obrębie Asylum Down, wraz z innymi placówkami. Ale w porównaniu z nimi wygląda raczej biednie. Otoczone wysokimi murami ambasady byłych kolonialistów, jak Francja czy Holandia, naprawdę robią wrażenie. Jechaliśmy wzdłuż długiego muru, wszędzie widniały znaki, że przejeżdżamy przez strefę bezpieczeństwa, nie mamy w żadnym wypadku robić zdjęć i w ogóle mamy na siebie uważać. Kierowca podpowiedział mi, że tu mieszka prezydent Ghany. Myślałem, że w zamku na wybrzeżu? Przeniósł się. Ale zamku turystom nie udostępnił.

Asylum Down
Asylum Down
Wracając do kwestii robienia zdjęć, nie wolno ich tu robić właściwie nigdzie. Tu budynki rządowe, więc nie. Tam biedniejsza dzielnica więc strach. Ludzie Złotego Wybrzeża generalnie nie lubią być fotografowani. Najczęściej za zdjęcie żądają pieniędzy. Tak wynika z wielu dobrych źródeł, które studiowałem przed wyjazdem.

Do ambasady trafić nie było łatwo. Kwestię adresu wyjaśniłem we wczorajszym wpisie. Teraz dodam, że wedle tutejszego zwyczaju zapytany przechodzień zawsze wskaże drogę, którą należy jechać. To miłe. Tyle, że przechodzień często nie ma zielonego pojęcia dokąd jechać. Jeden pokaże na północ. Jedziesz. Pytasz drugiego - na południe. Zanim dojechaliśmy do ambasady, pytaliśmy kilkunastu osób, zawsze decydowała opcja wskazywana częściej. Odpowiedzi mniejszości były odrzucane, co często okazywało się słuszne. Sporadycznie zdarzała się odpowiedź nie wiem. Taka odpowiedź uznawana jest za brak woli pomocy, za coś niegrzecznego. Wypada wskazać drogę. Pokazać, że ci zależy. Najwyżej wskarzesz złą. Często odbywa się to na zasadzie takiej trochę sztafety. Jeden każe ci jechać do skrzyżowania A i tam pytać. Tam ktoś nakieruje na ulicę XYZ i każe zapytać tam. I takimi skokami też można na miejsce trafić. Dotyczy to nie tylko ambasady rzecz jasna, ale każdego miejsca, do którego chciałbyś dojechać. Pamiętaj jednak, że to trwa. Zarezerwuj sobie sporo czasu. Zwłaszcza w dzień roboczy, kiedy ulice nie przypominają już tych wczorajszych, pustych.

W końcu dojechaliśmy. Skierowałem się do konsulatu. Tam zastałem panią raczej znudzoną swoim życiem. Pani konsul sprawiała wrażenie, jak by miała cię dość już na samym wejściu, ale nie chciało jej się ciebie wyrzucać. Modliła się tylko w myślach, żeby cię szlag trafił. Charakteryzowała się słuszną posturą. Trochę to wyglądało jak by nie siedziała na krześle, ale przewieszono ją przez nie. Gdzie tylko ciało pani konsul znalazło odrobinę przestrzeni, ogromną siłą grawitacji parło ku dołowi. Co było niestety widoczne na krawędziach czcigodnego krzesła. Pani konsul słowa po angielsku nie mówiła, ale nie musi skoro w jej kraju mówi się po francusku. To ja jadę do niej a nie ona do mnie. Powolnym ruchem ciężkiej łapy podała mi aplikację. Po tym równie powolnym ruchem tej samej łapy ją ode mnie przyjęła. Nie mówiła wiele. Raz po raz rzuciła coś pod nosem. Choć dość szybko przyjęła zapłatę, tu na chwilę ożywiła się. Miałem zapłacić 73 cedi, podałem jej 80. Czoło pani konsul zmarszczyło się, spojrzała na mnie tak przenikliwie jak tylko może spojrzeć na ciebie hipopotam. Pomyślała chwilę. Po czym jak nigdy nic zaczęła powoli przekładać sobie papierki. Zastanawiałem się czy nie upomnieć się o swoje siedem cedi. Ale ta kobieta mogła wszystko. Mogła wizy nie dać. Mogła dać za tydzień. Mogła dać dwa albo trzy razy droższą. Wszystko mogła. I jej spojrzenie skierowane prosto w moje oczy właśnie to miało mi zakomunikować. Po czym obiecująco powiedziała: przyjdź o dwunastej. Czyli tego samego dnia jeszcze? Super. I tyle widziałem moje siedem cedi.

Za dziesięć dwunasta stawiłem się u pani konsul. Odczekałem na reakcję ze strony jej organizmu, który potrzebował chwili na adaptację do nowych warunków. Pani konsul rozłożyła się w fotelu, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała: o drugiej. jutro. Moja reakcja była natychmiastowa. Muszę dzisiaj, jutro jadę do Cape Coast. Może da się jakoś dzisiaj? To typowa reakcja nowego w Afryce. Nie-nowy już wie - nie da się. Nie, bo nie. I koniec. Spuściłem łeb w akcie pokory i powolnym krokiem opuściłem konsulat. Na tyle powolnym, że czułem jak wzrok pani konsul, zmęczonej swoim ciężkim życiem, śledzi mnie. W ostatniej chwili jeszcze bąknąłem: o dwunastej. Odpowiedziała litościwie i dobrotliwie: O dwunastej. I jutro pewnie każe mi wrócić o drugiej. Wredna pigwa.

To było moje drugie zderzenie z afrykańską mentalnością hipopotama dzisiejszego dnia. I właśnie dlatego na podróż po Afryce powinno się przeznaczyć przynajmniej kilka miesięcy a nie tygodni. Kazimierz Nowak strawił tu kilka lat, a nie musiał aplikować o wizy. Warto dodać, że w konsulacie powiedziano mi, iż wiza VTE (jedna wiza dla Wybrzeża Kości Słoniowej, Burkiny-Faso, Beninu, Nigru i Togo) dłużej nie obowiązuje, w związku z czym dla każdego odwiedzanego kraju muszę wyrobić sobie wizę osobno. Trochę to irytujące. Afryka Zachodnia nie stworzyła dotąd zbyt wielu udogodnień dla podróżnego. Jedno im się udało, to skasowali. W Ouagadougou pewnie wystaram się o wizę do Togo. Benin być może sobie odpuszczę. Zobaczymy jak wyjdzie z czasem - trzy tygodnie to niewiele. Już zrezygnowałem z Nigru i Wybrzeża Kości Słoniowej (ze względów bezpieczeństwa, choć to drugie pod silnym naciskiem Żony). Ale gdybym miał płacić fortunę i czekać dwa dni na to, żeby odwiedzić na dni kilka Benin - bez sensu. Czytałem w przewodniku Rough Guide, że Benin na granicy wystawia wizy 48-godzinne, które można przedłużyć w Cotonou albo w Natitingou, które leży na mojej trasie. Czas pokaże. Przepisy wizowe zmieniają się tu dość często. Żaden przewodnik nie przewidzi przyszłych zmian.

Choć ten przewodnik myli się też w miejscach, w których mylić się nie powinien. Zapłaciłem 13 cedi za wstęp i 20 cedi za możliwość robienia zdjęć w Muzeum Narodowym Ghany, które okazało się wielką klapą. Zachwalana przez przewodnik bardzo zamaszyście instytucja okazało się być rotundą, wielkością przypominającą tą słynną rotundę PKO z centrum Warszawy. Opisy wspaniałych kolekcji etnograficznych, kulturowych, historycznych nijak miały się do garstki eksponatów prezentowanych w muzeum. Na upartego można by to nazwać kolekcją, ale na pewno nie wartą zapłaconej ceny. Niektóre przedmioty były cenne, inne tak naprawdę były pamiątkami na sprzedaż dla turystów, pozostałe to plansze, rysunki i makiety wykonane na rzecz muzeum. Stawiam tezę, że jeśli ktoś chce zobaczyć prawdziwe dziedzictwo Ghany, powinien odwiedzić British Museum w Londynie. Anglicy lubili łupić kolonie z bogactw historycznych.

Kazali mi tyle płacić za wstęp to będę złośliwy i zupełnie za darmo zapraszam Czytelnika na wirtualną wycieczkę. Żebyście nie musieli już kupować biletów jeśli kiedyś nadarzy się okazja.






























Najlepsze podobno muzeum etnograficzne znajduje się w stolicy Nigru, Niamey. Niestety, ze względów, które już przedstawiałem, Niamey znalazło się poza moją trasą.

Muzeum mieści się na dalszych obrzeżach Asylum Down, ale i tu są ładne ocienione aleje. Powstają nowe budynki biurowe, swoje siedziby mają banki i ważniejsze przedsiębiorstwa. Niezależnie od tego musiałem jednak omijać ludzi leżących na chodniku, inni leżeli na poboczu. Jedna leżąca na chodniku kobieta sprawiała wrażenie, jakby karmiła piersią dziecko. Czy miała dziecko, nie wiem. Coś poprawiała przy pokaźnej piersi. Tak czy siak dość smutny to widok. Inny smutny widok, na jaki napotkałem już w drodze do Abelekpe - pasące się krowy. Cztery wychudzone krowy. Ale nie pasły się na trawie. Podjadały wysypane na wielką chałdę śmieci. Dookoła zero roślin, tylko ludzie, samochody, spaliny, hałas i śmieci.

Z budynku poszedłem do banku po pieniądze. Bankomatów na ulicy lepiej nie używać. Zachodnia Afryka, zwłaszcza Nigeria, to ojczyzna wszelkiej maści oszustw finansowych. Dostaliście kiedyś maila od dyrektora wielkiego banku, który chce was prosić o pomoc w transferze środków? Na mój angielski e-mail dostaję te śmieci non-stop. A wszystkie wysłane znad Zatoki Gwinejskiej.

Wyposażony w gotówkę od razu wsiadłem do taksówki. Żelazna zasada - nie spacerujemy po wizycie w banku czy bankomacie. To niepotrzebne prowokowanie losu. Tak jak spacery po zmroku. Zwłaszcza w dzielnicy, w której każdy odgradza się od świata przewodami pod napięciem. Taksówkarz szukał miejsca nieco krócej niż wczoraj, ponieważ zaopatrzyłem się w nieco dokładniejsze instrukcje od Mercy (tej od śniadania). Chociaż kierowca i tak nakrzyczał na nią, kiedy skierowała nas w jedno miejsce, po czym kazała zawracać. Zapytaliśmy też kilku przechodniów i szczęśliwie dotarłem do lodge'u.

A po chwili odpoczynku (sieć Omara działała, a w sieci tej spotkałem Żonę) wyszedłem na ulicę w poszukiwaniu pożywienia, które musiałem przecież zdobyć przed zmrokiem. I trafiłem do budki z jedzeniem i alkoholem - taki lokalny bar. Nawet telewizor mieli. Tam znowu mentalność hipopotama. Przy kliencie pracownicy przerzucali się, kto ma mnie obsłużyć. Padło na najmłodszą. Typowo. Co można zjeść? Ryż z kurczakiem. Z rybą będzie problem, ale może też się da. Wybrałem kurczaka. Kiedy oczekiwałem na posiłek, od tyłu zaszedł mnie podejrzanie wyglądający jegomość, pewnie stały bywalec tego baru.
- You, where are you from? Germany?
- Poland.
- Ok. You're waiting for food?
- Yes.
- Ok. Welcome to this... This... This place.
Generalnie trzeba przyznać, że mieszkańcy Akry są dość przyjaźnie do mnie nastawieni. Słów niechęci nie słyszałem. A może inaczej - nie słyszałem po angielsku, bo przecież języka twi nie pojmuję. Natomiast zdarza się, że ktoś podejdzie i zapyta czy wskazać drogę albo po prostu - powiedzieć cześć. Albo oczywiście po pieniądze, każdy kij ma dwa końce. Ale w porównaniu z na przykład Dakarem w Akrze czuję się dość swobodnie. W Dakarze każdy jeden, który zagadywał, miał ochotę na twój portfel. Tam było naprawdę nieprzyjemnie.
Myślę, że na prowincji Ghany, poza Akrą, ludzie też będą przyjaźni. Czas pokaże.

Tymczasem na dworze burza, na dachu biegają i piszczą jakieś zwierzęta (szczury? bo na myszy trochę za ciężkie kroki). A ja się żegnam. Czy Pasażer jutro odezwie się, nie wie on sam - zobaczymy jak będzie wyglądał dostęp do sieci. Ale wi-fi to raczej wypadek przy pracy, nie norma.

1 komentarz:

  1. takich mieszkańców jak w lodge'u to gościliśmy przez 3 lata w Londynie

    OdpowiedzUsuń

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.