sobota, 6 lipca 2013

Ostrów - miasto nad Ołobokiem




Ostrów Wielkopolski to mniejszy z dwojga członów aglomeracji kalisko-ostrowskiej. Mniejszy, ale bez powodów do kompleksów. Zwłaszcza po wrażeniu, jakie wywarł na mnie Kalisz. O tym możesz poczytać, Czytelniku Drogi, tutaj. Z Kalisza do Ostrowa dotarłem lokalnym autobusem, jadąc przez Nowe Skalmierzyce (które upatrzyłem sobie za cel wycieczki we wrześniu, kiedy to czeka mnie kolejna wyprawa do Kalisza). Okoliczności przyrody podczas drogi były tyleż imponujące, co niebezpieczne. Po obfitych opadach (które minęły po opuszczeniu Kalisza. znak?) przyszło mi jechać w jasnomlecznych mgłach.

Nie chcę za bardzo rozwodzić się nad samym Ostrowem, który nawiasem mówiąc sam nie wiedział czy chce być miastem czy wsią. Nabyte już prawa miejskie Ostrowianie w pewnym momencie oddali, po czym poprosili o nie ponownie. Grunt, że miasto ma na pewno swój urok i z pewnością warto przespacerować się po jego centrum.

Poniżej zamieszczam kilka fotek.







Na ostatnią fotkę upatrzyłem sobie hasło wypisane na zakładzie zegarmistrza przy ulicy Kolejowej, niedaleko urzędu pocztowego: Czas ucieka, wieczność czeka. Kiedy już przymierzałem się swoim aparatem do strzału, zegarmistrz zauważył mnie przez szybę, wyszedł na ulicę i baaardzo groźnie na mnie spojrzał. Takie spojrzenie jest na tyle czytelne, że innych impulsów naprawdę nie było mi trzeba. Posłusznie zwinąłem się stamtąd. Było to spojrzenie wykluczające w ogólę jakąkolwiek możliwość choćby najmniejszych negocjacji.

Ale pamiętać warto, bo myśl mądra - czas ucieka, wieczność czeka. Co do drugiej części niektórzy mają wątpliwości, co do pierwszej niestety nie ma ich nikt. Więc spełniajmy kochani nasze marzenia póki czas.

Finałem mojego spaceru po przyjemnej ostrowskiej starówce był dworzec kolejowy, świeżo wyremontowany w ramach rządowego programu rewitalizacji dworców kolejowych. Tam postanowiłem coś zjeść przed odjazdem w kierunku Leszna. Szczęśliwie, na świeżo wyremontowanym dworcu znalazło się miejsce dla świeżo otwartego dworcowego baru. Czysto, ładnie. Byłem jedynym klientem. Przy ladzie spotkałem młodą dziewczynę, zauważalnie przejętą swoją rolą. Szybka lektura barowego menu, szybka decyzja - zestaw z wątróbką drobiową. Dziewczyna spogląda na mnie pytająco. Marszczy czoło. Widać, że przekazana przeze mnie informacja jest szczegółowo analizowana. Po procesie analizy mojej wypowiedzi młoda, pewnie dopiero ucząca się, barmanka spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem, przeszyła mnie nim na wskroś prując po drodze wszystkie niezbędne do życia organy i błyskotliwie zapytała: Yyy, z pieczywem? Dodam, że menu wisiało tuż obok niej. Dopiero się uczy. Wpadkę z pieczywem można wybaczyć. Tym bardziej, że z obszernej kuchni wyjrzała bardziej doświadczona pani karcąc młodzież Z jakim pieczywem? Przecież zestaw jest. No właśnie. Zestaw. I wszystko jasne. Z ziemniaczkami i surówką.

Ku mojemu zdumieniu na zapleczu baru zrobił się prawdziwy popłoch. Okazało się, że było tam więcej kobiet. A ja byłem królikiem doświadczalnym - jeden z pierwszych klientów. Podróżny. I cały zestaw zamówił, a nie z jakimś pieczywem. Zespół pracowników baru miał swoje pięć minut. Teraz albo nigdy. Albo jesteśmy drużyną albo nie. Kto nie z nami, ten je z pieczywem. Drużyna wzięła się dziarsko do roboty. Istna
drużyna A, parszywa dwunastka, papa smerf i poddani. Niepokojąco często odzywały się dzwonki mikrofali. Powiedz pani Halince, żeby wątróbkę zrobiła! - słyszę z kuchni. Panie nie próżnują. Dzyń dzyń i znowu dzyń dzyń - wesoło śpiewa mikrofala. Słyszę: Ileee??? Druga: 14 złotych! Pierwsza: Ileee??? Druga: Za wątrobę!! No, chyba moją. Mikrofala szalała bez chwili wytchnienia. Po tej liczbie dzwonków nieważne pewnie co zamówiłem. I tak dostanę napakowaną promieniowaniem gąbkę. Z ziemniaczkami i surówką. Może chociaż surówka nie z mikrofali... Po kwadransie otrzymałem posiłek. Długo jak na mikrofalę. Ale dostałem, zjadłem, pożegnałem się. Po pierwszych dziesięciu minutach od posiłku, spoglądając moim wysoce specjalistycznym okiem na zegarek, odetchnąłem - będę żył. Mikrofala mnie nie położyła. A co mnie nie zabije, przecież musi mnie wzmocnić.

Wzmocniony udałem się na peron do szynobusu do Leszna. Po drodze kupując w automacie bilet. Zastanawia mnie czasem, dlaczego do kas ustawiają się długie kolejki, a przy automacie nie ma nikogo? Dlaczego, proste. Żebym szybciej kupił bilet!

Szynobus Kolei Wielkopolskich, który tego dnia wczesnym rankiem zrobił na mnie dobre wrażenie, tym razem zawiódł. Ten sam pojazd, ten sam konduktor, ale jednak nie to samo. Toaleta zepsuta, nie chcę opisywać dokładniej, bo po co. Jak na kolei toaleta zepsuta, i tak wszyscy mają najgorsze wyobrażenia, niejako z automatu. Ja nie potrafię tego obrazu bardziej zohydzić jakimkolwiek językiem. Mało tego - w drodze do Leszna włączone było ogrzewanie. 25 czerwca. Pasażerowie zwrócili uwagę, że teraz można wyłączyć, a szkoda, że rano nie działało. Konduktor bezradnie rozkładał ręce - żeby wyłączyć ogrzewanie, trzeba by było... wyjść na zewnątrz. Bo ogrzewanie (Proszę państwa, ale to jedzie od silnika tylko. Dodatkowego ogrzewania nie ma) wyłączane jest na zewnątrz i cały proces trwa siedem minut. Konduktor dorzucił, że w ogóle do Ostrowa to żaden z jego kolegów jeździć nie lubi, a on się cieszy, bo jutro jedzie do Zbąszynka, nie do Ostrowa. I koniec dyskusji.

W skład zespołu wchodził również maszynista. On odpowiadał za nowoczesne urządzenia, maszyny wszelkiej maści, oprogramowanie tak specjalistyczne, że nawet sam Bill Gates byłby zaskoczony. Pika i pika w przyciski, nie udziela się w dyskusji z pasażerami. Nie, maszynista ma wszak wyższą funkcję. Wyższą niż wszyscy pasażerowie razem wzięci. On naciska przyciski. Pika, pika, pik! Jest. W nowym szynobusie zapala się równie nowy wyświetlacz.Wyświetlacze w polskich kolejach zawsze mnie nieco inspirują. One naprawde są niezbędne! W przeciwieństwie do wyświetlaczy w innych krajach, z których mogę się dowiedzieć,  jaka stacja następna i tym podobne, polskie wyświetlacze wkraczają głębiej w naszą rzeczywistość, w naszą psychikę. Następna stacja to informacja zbyt przyziemna, plebejska, brudna. Nasze urządzenia delikatnie acz konsekwentnie muskają naszą podświadomość bardziej istotnymi danymi. Są dla podróżnego prawdziwym drogowskazem. Wnikają w nasze jestestwo do samego jego rdzenia. I tak na przykład wyświetlacz w szynobusie Kolei Wielkopolskich, zamiast jakiejś tam  następnej stacji, spiesznie informował, że dziś imieniny Jana i Danuty. Maszynista pełen satysfakcji ze świetnie wykonanej roboty pika dalej. I pik. Jest! Pojawia się inna istotna informacja - 24 czerwca godzina 21:04. Maszynista pełen satysfakcji. Koniec pikania. Można jechać. Wbrew pozorom zgodnie z rozkładem, bo w rzeczywistości był 25 czerwca godzina 15:38.

Rodzinnej atmosfery dopełniła znana nam już z poprzedniej opowieści pani Halinka, która wsiadła w szynobus w gronie swoich ofiar. Ruszyliśmy w drogę powrotną przez pola i lasy ziemi wielkopolskiej. Sarny, zające, nawet (możecie nie wierzyć, ale poważnie widziałem) jedna lama (widać ktoś hoduje).

Ptaszki śpiewały, sarny tupały, dzień Pasażera mijał wspaniały.

2 komentarze:

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.