niedziela, 28 lipca 2013

Pasażer wylądował

Akra, sobota, 23:00



Pozdrowienia z Czarnego Lądu! Los pozwolił mi na bezpieczne dotarcie do celu.
Autokar Polski Bus dowiózł mnie przed czasem na warszawskie Młociny.


Warszawska pętla Młociny
Widok budzącej się do życia stolicy, delikatna poranna mgiełka, wciąż opustoszałe ulice. Obywatele grodu nad Wisłą rozpoczęli weekend, jeszcze przez parę godzin zostaną w swoich cieplutkich łóżeczkach. Ja tej nocy łóżeczka nie zaznałem, chociaż zaznałem półtoragodzinnej drzemki gdzieś między Łodzią a Warszawą.
Komunikacją miejską dotarłem na lotnisko Chopina.

SKM-ka na Lotnisko Chopina wjeżdża na Dworzec Zachodni
Przeszedłszy odprawę zająłem miejsce w obrębie hot-spotu. I tu – szok. Okazuje się, że lotniskowy internet (po wskazaniu danych karty pokładowej) jest do dyspozycji podróżnego jedynie przez pół godziny. Wstyd i hańba! Na szczęście okazało się, że bezpłatnej sieci użycza również bank ING. I ta sieć limitowana już nie jest. Troje podróżnych było mi wdzięcznych za podłączenie ich do ING-owskiej sieci. Pierwszy był Kanadyjczyk, który na Chopinie ugrzązł na ładnych kilka godzin tranzytem w drodze z Rumunii do Kanady. Sympatyczny gość. Nie widział domu od trzech miesięcy. Dzięki mojej bohaterskiej pomocy mógł skontaktować się i poumawiać ze znajomymi z ojczyzny. Czy ktoś wyobraża sobie siedzieć na lotnisku kilka godzin i internetu mieć jedynie na trzydzieści krótkich minut??


Sądziłem, że z siecią lepiej będzie we Frankfurcie. Gdzie jak gdzie, ale w Niemczech przecież ordnung i zachód. Lot-owski samolot dotransportował mnie na miejsce. Byłem pod wrażeniem ogromu i rozmachu tamtejszego lotniska, na którym lądowałem po raz pierwszy. Osobne miasto. Ruch niesamowity. Mnóstwo ludzi, dziwnych pojazdów, samoloty wszystkich rozmiarów ze wszystkich stron globu. Przy Frankfurcie warszawski Chopin to taka niewielka osada, której mieszkańcy wiodą spokojne, beztroskie życie w zgodzie z naturą i własnym sumieniem. Ale Frankfurt zawiódł – tu internet też był na pół godziny (po wpisaniu adresu e-mail). Mogłem spróbować później z innym mailem, ale nie było to konieczne. Pół godzinki było w sam raz, żeby zagospodarować czas oczekiwania na samolot do Akry.

Centrum finansowe Frankfurtu z okna samolotu

Długie uporządkowane kolejki w lotniskowym terminalu B. Ci do Bombaju, ci do Astany, a ci… Ci muszą lecieć do Ghany. Kolorowy zgiełk, zamieszanie, hałas. Ludzie przekrzykują się nawzajem. Kobiety poobwieszane dziećmi ze wszystkich stron, tłumaczące namiętnie regulaminowemu niemieckiemu personelowi, że osiem sztuk bagażu podręcznego jest ok. To stąd Pasażer wyruszy ku przygodzie.

Dalszą część trasy pokonałem na bilecie Lufthansy, ale samolotem linii Privat Air. Poza śmierdzącym kocem i hałasem z silników reszta zdawała się być w porządku. W drodze podziwiałem (wcześniej wybrałem sobie miejsce przy oknie) najpierw Alpy, później włoskie wybrzeże Morza Śródziemnego, wreszcie pojawiło się wybrzeże Afryki (na wysokości Algierii), które dość szybko przeszło w monstrualną, bezkresną i budzącą respekt Saharę. Wspomnienia Kazimierza Nowaka z wędrówki przez Maghreb nabrały w moich oczach nieco innego wymiaru. Gładka brązowa tafla z subtelnymi falami (piaszczyste diuny). Nieskończoność.

Alpy
Alpy
Śródziemnomorskie wybrzeże Algierii
Sahara
Sahara
Sahara
Sahara
Kiedy samolot lądował w Akrze, słońce właśnie zachodziło. W mieście, spowitym chmurami, było kompletnie ciemno mimo, że nie było jeszcze siódmej. Ale takie rzeczy mają prawo się dziać przy zmianie strefy czasowej o dwie godziny. 

Lądowanie w Akrze



Jezioro Wolta - Ghana
Akra
Wychodząc z samolotu zderzyłem się z ciężkim wilgotnym powietrzem. Czułem, że ubranie robi się cięższe, jak niedokładnie wysuszone po wypraniu. Okulary zaczęły mi lekko zaparowywać.

Formalności graniczne rozpoczęły się od kontroli aktualnego szczepienia przeciw żółtej febrze, później paszport (zezwolono mi na pobyt przez czterdzieści dni), na cle mnie nie zatrzymano.


Podróżni, łącznie ze mną, mieli pewne problemy z wypłatą środków z bankomatów. Wierzę, że problemy wynikały z niskiego nominału dostępnych banknotów, przecież Afryka to kontynent inflacji. Środki wycofałem w częściach - ratami, wyszedł całkiem pokaźny plik starych, zmiętych i brudnych banknotów.

Już w holu lotniska złowił mnie taksówkarz. Ale ponieważ był to oficjalny lotniskowy taksówkarz i miał gotowy cennik do różnych lokalizacji – zaufałem. Oczywiście cenę potwierdziłem przed wejściem do samochodu (30 cedi). Na całym świecie może i są różne kulktury, religie, obyczaje, ale taksówkarze wszędzie są identyczni. Trzeba być bardzo czujnym, zwłaszcza na lotniskach. George (tak miał na imię mój kierowca) dowiózł mnie do Travella Lodge w dzielnicy Akry o nazwie Ablenkpe. Znalazłem to miejsce na hostelworld.com. W Akrze noclegi zarezerwowałem z wyprzedzeniem, ponieważ w Afryce nigdy nie jest dobrym pomysłem szukać noclegów po zmroku. Do tego w mieście, którego się nie zna. A że w internecie znaleźć można wyłącznie ciut lepsze miejscówki - mam całkiem ładny jak na warunki miejscowe pokój, nawet z klimatyzacją, telewizorem i łazienką z ciepłą wodą. Niestety wystąpił poważny problem z siecią – sieci nie ma. Głupio mi, ale korzystam z sieci jakiegoś Omara. Mam nadzieję, że Omar się nie zorientuje.

Dziewczyna pracująca w lodge’u na moją prośbę zaprowadziła mnie do lokalnej restauracji, gdzie mogłem kupić jakiś posiłek. Zjadłem kawałki pieczonego kurczaka z banku (nie, kurczaka nie przynosili z banku; banku to papka – mieszanka kasawy i kukurydzy, okazało się, że banku mi nie smakuje niestety). W zestawie były trzy sosy tak ostre, że powinno się je podawać wrogom, i to tym na śmierć i życie.


Okolica po zmroku nie zachęca do spacerów. To taka dzielnica, można powiedzieć, willowa. Przy czym wille (domy nie równają się z tymi w Europie) otoczone są ogrodzeniami godnymi twierdz – druty kolczaste, ostre kawałki potłuczonego szkła wystające z zaprawy murarskiej, w oknach grube kraty itp. Nie ma chodników, nie ma oświetlenia. Po bokach płynie rynsztok. Ulice ciemne i mroczne. W oknach też brak światła. Ale ludzie zdają się być przyjaźni. Może dlatego, że szedłem z miejscową dziewczyną (jej ciotka prowadzi lodge). Ciekawe są te uliczne kramiki z żywnością – w ogóle nie oświetlone. Czasem tli się świeczka, w jej blasku widać groźne rysy murzyna. I kup pan puszkę z konserwą czy coś, przecież strach podejść. Takie mroczne kramiki widziałem kiedyś w Bandżulu – brudnymi rękoma przygotowano mi wtedy bagietkę z tłustą rybą, co zawinięto w brudną wymiętą gazetę. Smacznego.

Jutro niedziela, więc za formalności wizowe się nie zabiorę, ale na pewno popałętam się trochę po mieście.

Z nieco innej bajki:
Wiele osób pytało mnie i pyta, dlaczego wybieram się na Czarny Ląd sam. A bo to niebezpieczne, a bo to nudne, a z kimś zawsze raźniej itp. itd. Nie ukrywam – z największą ochotą wybrałbym się na Złote Wybrzeże z Żoną. Podróżowaliśmy już razem i na tej płaszczyźnie na pewno mamy w małżeństwie pełną jedność. Niestety, nasza pociecha jest jeszcze za młoda, aby zostawić ją z dziadkami. Postanowiliśmy, że wyruszymy gdzieś razem w przyszłym roku. Spoglądamy z zainteresowaniem w stronę Meksyku. Póki co podróżować musimy osobno. Dlaczego więc nie podróżuję z kimś innym? Odpowiem jak prorok – przypowieścią.

Dawno dawno temu (a ściślej mówiąc – siedem lat temu) postanowiłem wyruszyć, podobnie jak teraz, do zachodniej Afryki. Moja trasa przebiegała z Maroka przez Mauretanię do Senegalu, Gambii i opcjonalnie Gwinei-Bissau. Myślałem też o Mali, ale powiew oceanu wygrał jednak z czterdziesto-pięcio stopniowym upałem, jaki wówczas panował w Timbuktu. Kilka tygodni fantastycznej przygody. Postanowiłem, dla odmiany, tym razem wyruszyć z kimś. Do tej pory wędrowałem sam, ale w życiu spróbować trzeba wszystkiego. Wyjechałem z A, z którym wówczas pracowałem w jednej firmie, oraz K, którego zapoznałem na jakimś globtroterskim forum. Wszystko zapowiadało się wyśmienice, oczywiście do czasu.

Panowie zaczęli niewinnie od popalania marihuany w Maroku. Generalnie rzecz biorąc nie interesuję się tym, co kto pali. Każdy ma swoje życie. Ja też nie lubię, kiedy ktoś zanadto ingeruje w moje. Niemniej, podróżując przez kraje muzułmańskie w grupie, trzeba jednak wziąć poprawkę na pewne normy kulturowe i prawne. Używki w Maroku przeszły. Nieciekawie zaczęło się dziać w Mauretanii. Panowie, świetnie się ze sobą dogadując, poczęli wypytywać napotkanych mieszkańców Nouadhibou o możliwość zakupu alkoholu i tym podobnych. Mauretania należy do stosunkowo konserwatywnych państw islamskich i nahalne wypytywanie o alkohol (którego w Nouadhibou oczywiście nie było) mogło sprowadzić na nas kłopoty.

Kolegom minęła tak cenna pokora, stanowiąca bufor bezpieczeństwa w nieznanych miejscach. Zaczęli zachowywać się dość arogancko, jeśli nie chamsko, wobec miejscowych, ukazując swoją „europejską białą wyższość”. Wobec tego typu osób mam wyrobiony pogląd. Podróżowanie z nimi nie było przyjemnością. Dlaczego na samym początku przedstawiali się zupełnie inaczej? Z A stoczyłem kilka długich dyskusji o celach naszej wyprawy, ich historii i kulturze. (A jest historykiem) Co się stało? Odbiło im – nie mam innego wytłumaczenia. Rozhulali się chłopaki. Postanowili zabawić się w egocentrycznych kolonistów. Mój błąd polegał natomiast na tym, że wyruszyłem z osobami, które znałem jedynie powierzchownie.

W Saint-Louis w Senegalu panowie poinformowali, że chcą poodpoczywać w hotelu z basenem, nie mają zamiaru sypiać w brudzie i robakach i jeździć po jakichś „dziurach”. W związku z tym, że ja taki zamiar jak najbardziej miałem, pożegnałem się z nimi i wyruszyłem dalej sam. Nie było im to w smak, bo jako jedyny mówiłem co nieco po francusku. Przestraszyli się mojej rejterady, ale próżne ich żale. Czekała Afryka.

Po opuszczeniu towarzyszy drogi przeżyłem jedne z najciekawszych chwil w moim podróżniczym życiu. Widziałem więcej niż przewidywał plan. Poznałem miejscowych, którzy gościli mnie w swoich domach – po raz pierwszy spałem w prawdziwych slumsach, w Bissau, gdzie zamiast ogródka widywało się dzieci i świnie wspólnie taplające się w solidnie zaśmieconym błocie. Oczywiście łazienki nie było, ale w Afryce ten standard nie jest ograniczony do slumsów w Bissau. To raczej dość powszechna norma. Jadłem z miejscowymi z jednej misy (sławetne bitwy o kawałek ryby), rzucałem kamieniami, żeby strącić owoce mangowca i temu podobne. Niesamowite wakacje. Pouczające, wzbogacające, wartościowe. Nie byłoby tego, gdybym nie porzucił towarzyszy drogi.

Bardzo chętnie wyruszę w świat z kimś. W niewielkiej grupie rzeczywiście może być raźniej i bezpieczniej, też z wielu względów praktyczniej, ale wyłącznie wówczas, kiedy wiemy, że towarzysze nas niczym nie zaskoczą. Tym razem podróżuję sam. Nie pierwszy raz i być może nie ostatni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.