poniedziałek, 29 lipca 2013

Spotkanie moje z woo-doo

Akra, niedziela, 20:30



Każdy szanujący siebie i czytelnika tytuł dba o to, aby przekazywana informacja była jak najbardziej zgodna z rzeczywistością, aby była prawdziwa. Po to stworzono procedury, normy, kodeksy etyki dziennikarskiej. Czasem mimo to wkradnie się do numeru błąd. Co wtedy? Zamieszcza się po czasie sprostowanie, na przykład w kolejnym numerze. Ponieważ blog mojedwagrosze jest z pewnością nie mniej poważny niż Newsweek, International Herald Tribune czy Le Monde, również i tutaj prostowane są informacje nieprawdziwe. A więc prostuję: nie mam ciepłej wody. I nigdy jej nie miałem. Poprzedni numer poczytnego bloga zamknąłem przed prysznicem, a w umywalce woda była znośna, gorącej nie szukałem. Pod prysznicem doznałem jednak szoku, po którym szybko nastąpiło otrzeźwienie: Koleś, come on, jesteś w Afryce. Skończyły się ciepłe obiadki żonki. Usprawiedliwiając natomiast brak natychmiastowej korekty przypomnę, że korzystam z sieci Omara, którego nie znam i który zapewne nie wie, że korzystam z jego sieci. Nie wiem, czy nie posiada maczety tudzież innego elementu rękodzieła ludowego. Za często nie chcę mu tam wsiadać w ten internet. Zawsze Omar łatwiej na ulicy wypatrzy mnie niż ja Omara.

A wracając do łazienki – okazało się, że wbrew reklamie lodge’a (kolejny przykład po internecie) nie korzystam z łazienki sam. Świadczą o tym odchody mojego małego współlokatora. Coś pomiędzy myszą a szczurem. Mam nadzieję, że to jednak mysz. Odchody odnalazłem w łazience w kilku miejscach. Pewnie zwierzaczki szukały kuchni. „Bobki” znalazłem też pod łóżkiem i na parapecie, przy którym trzymam podczas snu głowę, jako że łóżko znajduje się pod oknem.
Po uprzątnięciu odchodów i porannej toalecie rozpocząłem nowy dzień.

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?
Wyglądam przez okno – ogrodzenie. Mur, na górze pozwijany drut kolczasty, za drutem kolczastym przewody pod napięciem i odpowiednia tabliczka ostrzegawcza, pod drutem kolczastym natomiast wystające ostre kawałki tłuczonego szkła. Podczas dzisiejszego wypadu na miasto zauważyłem, że to dość popularny patent na skuteczne ogrodzenie. Co mnie bardzo zdziwiło, w ten sposób ogrodzono też jeden z pomników w centrum. Paranoja.

Afrykański poranek
Moje okno


Mój wymarsz na miasto został skutecznie opóźniony opadami deszczu. Na szczęście minęły. Słońca dziś nie widziałem, przez cały dzień niebo pokryte było ciężkimi ciemnymi chmurami. Nie narzekam. W taką pogodę o wiele przyjemniej się spaceruje niż podczas upałów. A upałów to tu nie ma. Nieco powyżej dwudziestu stopni – jakieś dziesięć mniej niż w Polsce w momencie mojego wyjazdu.

"Moja" dzielnica - Ablenkpe
Kilka minut po moim wyściu na ulicę miałem już taksówkę. Nie szukałem jej, ona znalazła mnie. I po chwili, po uzgodnieniu ceny (15 cedi), byłem już w drodze do centrum. Kierowca pędził na złamanie karku, nie znoszę tego. Ciekawostka dla zmotoryzowanych – w Akrze co prawda na głównych ulicach (które są pokryte asfaltem) wymalowano pasy ruchu, ale są one węższe niż większe samochody, poza tym i tak nikt na nie specjalnie nie patrzy. Przejeżdżaliśmy koło miejscowych slumsów. Oczywiście nikt przynajmniej ciut odpowiedzialny nie pójdzie tam z aparatem, a szkoda, bo widok oszałamiający. Później zorientowałem się, że te slumsy nie różniły się zanadto od wielu innych mijanych osiedli.

Droga chwilę trwała, jako że moje miejsce noclegowe znajduje się w jakiejś odległości od centrum. I pewnie dlatego w Travella Lodge nie spotkałem innych turystów, są tylko jacyś krzykliwi ludzie podobno z Gwinei. Turyści siedzą sobie w przyjemnych hotelikach niedaleko plaży. Mają dostęp do internetu i nie muszą sprzątać odchodów przed umyciem zębów. I pewnie o wiele więcej płacą.

Taksówkarz zostawił mnie na Placu Niepodległości. Przeglądając wcześniej plan miasta bez trudu doszedłem do wniosku, że tam gdzie ten plac, tam musi znajdować się centrum tego państwa. Plac niepodległości znajduje się w bodajże każdej afrykańskiej stolicy, w byłych koloniach francuskich zastępowany czasem przez plac republiki.
Na tutejszym Placu Niepodległości spodziewałem się zastać esencję miejscowego patriotyzmu, nacjonalizmu, dumy narodowej i narodowej wyobraźni, chciałem zobaczyć wycieczki walące z lewa i prawa. A zastałem ogromną przestrzeń wylaną betonem. Po bokach, hen gdzieś w oddali owszem, trybuny. Ale nie było czego z nich podziwiać. Dookoła szwędali się dziwni ludzie, spali gdzieś na kamieniach czy ławkach. Bezdomni. Nie muszę dodawać, że byłem jedynym turystą i jedynym białym człowiekiem w zasięgu wzroku. Nie tylko mojego, ale i innych tu obecnych.


Od tej pory spojrzenia towarzyszyły mi przez cały dzień. Czasem czułem na sobie ciekawość, czasem przyjaźń, nader często czułem na sobie wzrok człowieka kombinującego, jak by tu przekłuć białego na czysty zysk, co by mu tu sprzedać, co mu wcisnąć. Tak, po kilku latach niebytności na Czarnym Lądzie (bo północna Afryka się nie liczy) musiałem odbyć szybki kurs powtórzeniowy, temat wykładu – wpadłeś, frajer. I te niekończące się klaksony. Nie żeby na ulicach Akry w niedzielę panował jakiś duży ruch. Było niemal pusto. Ulicami pędziły prawie tylko taksówki, ale właśnie taksówkarze za punkt honoru postawili sobie trąbnąć na mnie na wypadek, gdybym chciał wsiąść. A nie muszę dodawać, że biały płaci więcej. Więc trąbili, a mi uszy więdły. Po jakimś czasie słuch przyzwyczaja się na szczęście i już nie zwracasz uwagi na kierowców. Same taksówki też są ciekawostką. Niby powinny być żółte, ale lakier kosztuje. Dlatego są trochę wymalowane na żółto z przodu, trochę z tyłu. I już każdy wie, że to taksówka. To przeważnie stare zdezelowane samochody, autoryzowanego serwisu nie widziały odkąd trafiły tu po odsłużeniu swoich lat w Niemczech (stąd na wielu z nich nalepki z dumnym „D”). Jechać takim stówkę na godzinę slalomem – niezapomniane przeżycie.

Powróćmy do Placu Niepodległości. Widzicie tego białego przemykającego gdzieś boczkiem zdecydowanie w kierunku bramy wyjściowej? To ja. A widzicie tych bezdomnych patrzących na niego chciwym wzrokiem? Co niektóry wstaje i zaczyna iść w moją stronę. To moi nowi przyjaciele. Nie dogonili mnie. Znalazłem się przy bramie wyjściowej. Za bramą – ocean. Niebo było tak zachmurzone i gęste, że ciężko było znaleźć na horyzoncie granicę między wodą a niebem. Aby przejść przez bramę (właściwie przecisnąć się, była bardzo wąsko otwarta), musiałem wykupić bilet. Jeden cedi (na bilecie było wydrukowane jak byk – pół cedi, czyli jakieś pomiędzy 40 a 50 groszy – o taką kasę mnie orżnął bramkarz złośliwy). Można się zastanawiać czy była to opłata za możliwość zwiania z Placu Niepodległości, czy też za wejście do… No właśnie. Była ulica, potem zielsko pełne śmieci, i plaża. Za co ten bilet? Do teraz nie wiem. Na bilecie było tylko napisane, że chodzi o projekt rozwojowy. Rozwój czego sfinansowałem, dostrzegłem dopiero, kiedy zrobiłem kilka kroków w kierunku oceanu. Gdzieś spomiędzy zielska i śmieci wyrastały nieśmiało niedawno nasadzone roślinki. Nasadzone szczerze mówiąc dość rzadko, więc pewnie drzewa. Nieco dalej zauważyłem parę ławek z widokiem na wodę. Ale lepiej się nie zbliżać – można obudzić bezdomnego. Były też prowizjonalne garkuchnie, też parę straganów, przy których nikt nie kupował. Generalnie, dodawszy wiatr znad oceanu, dość ponure miejsce. Zwłaszcza, że przez chmury panował półmrok. Afryka zazwyczaj Polakowi kojarzy się ze słońcem. Ja go dzisiaj nie widziałem wcale.

Po lewej lekko uchylona brama obsadzona przez biletera - tędy uciekał Pasażer






Górkę śmieci chciałem sfotografować z bliska, niestety tuż przy niej koczował bezdomny


Na planie miasta niedaleko Placu Niepodległości był Zamek. Warto dodać, że początki Akry to właśnie forty wybudowane przez Brytyjczyków, Holendrów i Francuzów. Z tymi fortami handlowali lokalni władcy dostarczając złoto, olej palmowy i niewolników. Stwierdziłem więc, że fajnie by było jeden z tych historycznych fortów zobaczyć skoro tak blisko. Idę. Podchodzi jakiś jegomość. Kim jestem. Polakiem. Dokąd idę. Donikąd, nie jestem turystą, czekam na kogoś. To zawsze działa, zwłaszcza kiedy nerwowo spoglądasz na zegarek. Potencjalny agresor wie, że nie znajdzie przy tobie atrybutów turysty, jak kamery, paszporty czy większe kwoty pieniędzy. I wie, że zaraz ktoś przyjdzie. Poza tym, jeśli nie jesteś turystą, być może znasz Akrę i jej mieszkańców dość dobrze i łatwiej sobie w razie napaści poradzisz. No i, jeśli tu pracujesz, pewnie zajmujesz jakąś lepszą pozycję typu dyrektor banku, dyplomata, urzędnik w ministerstwie. Biali nie wykonują tu zajęć spod najwyższej półki. Więc lepiej takiego nie napadać. Zresztą białych wielu nie widziałem. Na ulicy przez cały dzień – trzech. A reszta ludzi z tych wszystkich samolotów lądujących w Akrze każdego dnia? A no właśnie. Siedzą pochowani po hotelach albo wyjechali z miasta. Zagadujący ustąpił i szybko odszedł. Zniknął gdzieś pomiędzy obozowiskami bezdomnych koczujących przy drodze. Są tu chyba na dłużej bo uprawiają sobie grządki.

Ja idę dalej do zamku. Na horyzoncie – grupka dzieciaków. Mogę iść, nie zauważyły mnie. Nagle jedna mała menda spogląda na mnie. Alarmuje kolegów. I już otoczony jestem przez najmłodsze pokolenie dumnego afrykańskiego narodu. Dzieci bywają bardziej bezpośrednie niż dorośli, od razu więc usłyszałem „daj nam twoje pieniądze”. Niesamowite. Na szczęście dzieciaki nie były agresywne, obeszły się smakiem i pobiegły sobie dalej.

No i do zamku nie dotarłem. Okazało się, że wchodzi w skład rządowego osiedla, odgrodzonego od świata i nie ma raczej możliwości, żeby tam sobie pospacerować. Na zamku podobno rezyduje sam pan prezydent Ghany. 


Swoje dalsze kroki skierowałem w kierunku dzielnicy Jamestown – założonej przez kolonialistów. Choć nie tylko w Jamestown zobaczyć można uroczą kolonialną architekturę, niestety najczęściej w niezbyt dobrym stanie. Parę impresji z centrum Akry:



Ministerstwo Finansów Ghany:




Leżący na ulicy w centrum Akry







Wstąpiłem do Nationalism Park tuż przy stadionie, kolejnego reprezentacyjnego punktu stolicy. Śmieci. Bezdomni. Turysta nie ma tu czego szukać. Wszystkie ławeczki zajęte były przez śpiących.



Kawałek dalej podeszli do mnie rastafarianie. To dość prężna społeczność w Ghanie. W ogóle na Złotym Wybrzeżu. Ten region to wszak kolebka filozofii woo-doo. Moi nowi koledzy zaprosili mnie do odwiedzenia miasteczka artystycznego, z którego dobywał się dźwięk tam-tamów. Uwielbiam taką muzykę. Skusiłem się
i poszedłem z nimi. Moim aniołem stróżem pośród straganów ze sztuką został rastafarianin nazwijmy go Bob (od Boba Marleya), bo jego imienia zapomniałem. Na samym wstępie sprzedałem mu informację, że jestem nowym pracownikiem polskiego konsulatu (którego w Ghanie brak niestety) i właśnie przyjechałem, wybrałem się tylko na niedzielny spacer. Oczywiście bez pieniędzy bo po co. Na spacerze rzeźb się raczej nie kupuje, tam-tamów również. Bob moją historię kupił, ja kupiłem mały drobiazg od kuzyna Boba i wszyscy byli zadowoleni. Oczywiście jutro wrócę na targ z żoną, samochodem i będziemy tam wybierać ozdoby do naszego dyplomatycznego domu. A też wysyłać znajomym nad Wisłę, ogólnie przerżniemy u Boba majątek życia.
Ta historia wystarczyła, aby Bob, już bez męczenia mnie zbytniego, oprowadził mnie po artystycznym miasteczku. Całkiem sporym, straganów było może i kilkaset, na szczęście mój przyjaciel wyręczał mnie i kolegom handlarzom tłumaczył, że z pieniędzmi to ja wrócę rano. A, no i obiecał z kolegami zagrać mi do przyjęcia w konsulacie za godziwym wynagrodzeniem – o tym nie wspomniałem. Tak więc zwiedziłem sobie miasteczko napotykając innych wyłapanych turystów. Niewielu, kilka osób, przywiezionych samochodami przez kierowców kolegujących się z handlarzami, zwłaszcza że pewnie kasowali od turysty. Mnie tak nie męczyli jak ich. Ja miałem Boba. I swobodnie obserwowałem sobie kramy, kozy i kury, góry śmieci, a nawet rodzinne życie, które w Afryce często toczy się na ulicy. Zwłaszcza, jeśli nie ma się domu, ale nędzny szałas zbity z paru blach.

Bob (w zielonym na głowie) i jego towarzysze zabawiają nowego przyjaciela (mnie)





Wąskimi uliczkami, pomiędzy kobietami smażącymi coś w wielkich patelniach, dotarliśmy do nadmorskiej restauracji, takiej trochę ę ą - dla kolegów z konsulatu. Niczego nie zamówiłem, ja w takich miejscach nie jadam. Bob z kolegą zszedł na nabrzeże pod restauracją, wypalił jointa, wypił piwko i mogliśmy iść dalej.





W wyniku nacisków z mojej strony pożegnaliśmy się i wyposażony w numery telefonów do Boba i jego kuzyna handlującego rękodziełem ruszyłem w swoją stronę. Chociaż Bob niechętnie mnie zostawiał. Kilka razy musiałem obiecywać, że jutro zadzwonię i umówię termin mojego bankructwa.

Jednak przed pożegnaniem:
Ponieważ Bob bardzo mnie podobno polubił, przed naszym rozstaniem zaprowadził mnie do jednego ze sklepików, gdzie pracował jego kuzyn. Omijając pierwszą izbę zaprowadzili mnie do izby na tyle. Wypełniona była po sufit groźnie wyglądającymi, zakurzonymi rzeźbami, figurkami. Miały dziwne oczy. Jedne przestraszone, inne groźne. Zarośnięte pajęczynami pamiętającymi pewnie to i owo. W niektóre figurki powbijane były gwoździe. Strach mnie trochę obleciał. Zwłaszcza, że się nie pomyliłem co do ich natury. To było woo-doo. Podobno niektóre z tych figurek miały ponad sto lat. Panowie obiecali mi kwity, dzięki którym figurki mógłbym wywieźć z kraju. Zapewnili mnie też, że eksponaty zostały pozbawione swojej magicznej mocy. Nie skorzystałem, ponieważ nie chcę zwiedzać słynnego Fort James od środka – w tym położonym w Jamestown forcie znajduje się miejscowe więzienie. W jednym prezydent, w innym więzienie. Nie ma co zwiedzać.

Bob zaprowadził mnie też do swoich kolegów rastafarian. Flagi Jamajki, Ghany i oczywiście Etiopii, której cesarz spoglądał na mnie z setek powywieszanych zdjęć, plakatów i wystawionych na sprzedaż książek, a wszystkie o nim. Mniej pozytywnym wątkiem wizyty na targu był facet, który oferował mi torbę ze skóry krokodyla. Odrażające. Bob przyznał, że ten facet nielegalnie poluje w buszu.

Po rozstaniu z Bobem kierowałem się nadal w kierunku Jamestown. Dobrze, że nie zostawiłem mu kawałka mojego ubrania, w które powbijałby magiczne gwoździe po tym jak się zorientuje, że mnie jutro nie będzie. Następnym punktem na mojej mapie podróży była anglikańska katedra, do której przykleiła się kościelna szkoła. Katedry nie mogłem odwiedzić, ponieważ (naprawdę tak mi to wytłumaczył strażnik przy bramie) była niedziela. Zwolennicy zakazu pracy w niedziele muszą tu stanowić naprawdę silne lobby.

Katedra anglikańska - iście angielskie zamiłowanie do ładnego ogródka
Parking przed katedrą
Po niedoszłej do skutku wizyty w katedrze znalazłem nadmorską restaurację, w której zjadłem ryż z kurczakiem. Nawet smaczny. Tylko strasznie cuchnęło od oceanu.



Z restauracji miałem dobry widok na Jamestown i jego punkt centralny – Fort James. A też na nędzne zabudowania na nadmorskim klifie, który był tak zasypany śmieciami, że miejscami wyglądało to tak, jakby domostwa postawiono nie na klifie ale na górach śmieci właśnie. Dużo śmieci pływało też w oceanie.


Mój dzień zwiedzania powoli musiał się zakończyć – o zmroku muszę przecież być w lodge’u. A ponieważ nie byłem pewien czy taksówkarz tam trafi, opuściłem centrum nieco wcześniej. I rzeczywiście taksówkarz, który ochoczo zabrał mnie na pokład mówiąc, że zna miejsce, tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia dokąd jechać. Problem istnieje, ponieważ w tym mieście ludzie posługują się nazwami dzielnic. Nie zawracają sobie głów nazwami ulic czy numerami. Adres najczęściej brzmi: Jedź do Kokomlemle, czwarta w lewo, koło fryzjera skręć w prawo; albo – jedź do Adabraka, tam znajdź Oliviera, on ci powie co dalej. I my do Ablenkpe dotarliśmy, ale nikt nie potrafił powiedzieć, co dalej. Nikt nie wiedział, gdzie jest Travella Lodge. Nie dziwię się, trzy pokoje na krzyż… Mi też żadna z mijanych ulic nie wydała się znajoma. Jakieś wiadukty, targowiska, wczoraj ich nie było. Trafiliśmy w końcu do jakiegoś lepszego hotelu (w ogóle nie pasuje do okolicy, poza tym biorą sto dolarów za pokój jednoosobowy), tam panie w recepcji pozwoliły mi skorzystać ze swojego internetu, skąd wziąłem mapkę dojazdu i numer telefonu do właścicielki, ciotki Sheeli. Dla mnie Lady Sheela, tak ją przy mnie tytułowała dziewczyna, która wczoraj zabrała mnie do restauracji. I ponieważ taksówkarz był kompletnie głuchy na tłumaczenia i objaśnienia drogi, stanęło na tym, że on pojechał sobie w cholerę, a dziewczyna od restauracji przyszła po mnie do hotelu.

Travella Lodge
I szczęśliwie dotarłem do lodge’a. Zdenerwował mnie bardzo Omar, jego sieć była wyłączona.

Myślę, że będę potrzebował chwilę, aby przyzwyczaić się do Afryki od nowa. Tym to trudniejsze, że Akra jest brzydka, ponura i nie oferuje właściwie nic. Przyznam się, że spodziewałem się nieco więcej. I kiedy to piszę, po suficie nad moją głową biegają te małe (mam nadzieję, że małe) zasrańce z łazienki. Hakuna matata.

Jutro mam zamiar aplikować o wizę VTE i odwiedzić muzeum narodowe. Obym nie spotkał tam Boba i jego figurek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.