sobota, 17 sierpnia 2013

Akwaaba Ghana!

12 sierpnia, Tamale

Dziś opuściłem Burkinę Faso. Nie spróbowawszy bagietki, ale mimo iż były i piękne i pachnące i pewnie chrupiące, chodziło po nich tyle much, że nie potrafiłem. Pełen pozytywnych wrażeń związanych z mieszkającymi tam ludźmi, świadom pewnych, często istotnych, niedociągnięć ważnych z punktu widzenia turysty, jak i osłabiony nabytą infekcją – choć faktycznie ciężko stwierdzić, jakiego obywatelstwa są te małe wredne bakterie, które nie pytając mnie o zgodę jakby nigdy nic sobie we mnie po prostu wlazły i czują się jak u siebie.



Ponieważ miliardy Czytelniczek oczekują niecierpliwie na opis moich wrażeń z nocy spędzonej z S. usłużnie raportuję, że największe wrażenie zrobił na mnie wiatrak S. A to dlatego, że noc była duszna i parna. Udało mi się ją przespać snem sprawiedliwego (dopóki nie zbudziły mnie hałasy dobiegające z podwórza), tak więc innych wrażeń nie odnotowałem.  Z niemałą satysfakcją podkreśliłem, że noc udało mi się przespać, ponieważ po doświadczeniach ostatniej nocy z Bobo-Dioulasso uznałem to za znaczny postęp. Naprawdę potrzebowałem snu, choć niemałym kosztem. Moi gospodarze zapraszali mnie na szklaneczkę lokalnego piwa do miejscowego klubu, ja odmówiłem i o ósmej wieczór drzemałem jak niemowlę.

Zanim jednak pozwolono mi uderzyć w kimono, zostałem przegnany przez Abdou po okolicznych domostwach - wycieczka Abdou kosztowała sporo wysiłku, jako że nieszczęśnik od dziecka kuleje z powodu lekarza, który niechcący uszkodził mu nerw w nodze. Wszędzie dookoła żyli jego krewni albo przyjaciele. Okolica taka sobie. Marne domki, na ulicach stosy śmieci. 


W tym chodzą dzieciaki, kozy, kury. Zastanawia mnie czasem co kozy robią w miejscach pozbawionych zupełnie trawy. Przez nikogo nie zmuszane, mają pełną swobodę, nie są uwiązane. Co one widzą w tych śmieciach, które podskubują? Był też koń. Biedny, wychudzony. Doskonale widać było żebra. Stał przywiązany do drzewa na powrozie tak krótkim, że nie mógł zrobić dwóch kroków. Stał w śmieciach i widział doskonale, że kawałek dalej rośnie bujna zielona trawa. Biedne zwierzę męczyło się. Abdou powiedział, że czasem właściciele zabierają konia w busz na wypas. Jak więźnia na spacerniak. Burkina dała się poznać jako miejsce kompletnego braku szacunku dla zwierząt. Jedzie dziadek rowerem i wiezie pęczek kurczaków. Pęczek – dosłownie. Kurczaki są ze sobą powiązane za nogi. Kilkanaście. Wiszą łbami w dół. Dopiero kiedy dziadek położył pęczek kurczaków na ziemi zorientowałem się, że one żyją.

Rodzina i znajomi Abdou mieszkają biednie, jak na warunki europejskie oczywiście. Może inaczej, jak na warunki europejskie mieszkają w skrajnej biedzie. W Polsce na człowieka, który mieszka w budzie z blachą zamiast dachu mówimy bezdomny. Tam to normalny dom. W środku stół, krzesła, czasem fotele. I oczywiście telewizor, wokół którego mężczyźni zasiadają wieczorem. Kobiety w tym czasie pracują.

Domostwo rodziny S.
A no właśnie – punkt kolejny. Burkina nie jest miejscem dla feministek. I tu już wcale nie chodzi o islam, bo akurat ludzie, których poznałem, są muzułmanami tylko z nazwy, nie praktykują. Abdou powiedział, że nie będzie praktykował, bo „nie jest Ben Ladenem”. Nie mają nic przeciwko innym kościołom, również w swoich rodzinach. S. na ten przykład porzucił islam i stał się baptystą. Nie mają też nic przeciwko ojcowie rodzin, by ich córki powychodziły za cudzoziemców, naturalnie również Europejczyków. Więcej, wszyscy by się bardzo cieszyli z takiego zamążpójścia. To o tyle dobra wiadomość dla europejskich kawalerów, że dziewczęta z Burkiny wedle mojego gustu (a gust mam perfekcyjny) należą do najpiękniejszych Afrykanek. Sylwetki, wygląd, sposób poruszania się. Zaraz za Polkami najlepsze materiały na żony, jeśli tylko ktokolwiek szuka egzotycznej żony.

Tak więc nie ze względów religijnych Burkina nie jest miejscem dla feministek, ale ze względów obyczajowych. Obyczajem w rodzinie S. jest bowiem, że chłop siedzi, kobieta pracuje. Podczas gdy panie w podwórzu, w słońcu, przygotowywały żer dla samców, ci siedzieli w cieniu w swoich pokojach i najczęściej oglądali telewizję. Kiedy czegoś potrzebowali, nie wstali, ale pokrzykiwali na kobiety, by te im odpowiednio dogodziły podając na ten przykład posiłek. Kiedy kobieta siedzi w fotelu i wchodzi mężczyzna, ona mu ustępuje. Bez żadnego proszę i dziękuję. Tak się robi i już. Przed świtem, jak wspomniałem wcześniej, obudził mnie dobiegający z podwórza hałas. Matka S. przygotowywała potrawy śniadaniowe, które sprzedawała pod bramą swojego domu kiedy ludzie szli do pracy. Kiedy ona chodziła z ciężkimi wiadrami wody, panowie oczywiście spali smacznie. Dominację męską widać tu na każdym kroku. Kiedy przyjechałem, przedstawiono mnie ojcu, kiedy wyjeżdżałem – z ojcem się pożegnałem. Matką nikt nie zaprzątał sobie głowy, chociaż oczywiście sam z siebie podziękowałem za gościnę i powiedziałem do widzenia.

Rodziny, jak pisałem, są bardzo liczne. Jak liczne, tego określić się nie da. A to dlatego, że Abdou w każdym z domów przedstawiał mi chyba ze dwie kobiety, które nazywał swoimi żonami. Taki zwyczaj. Nie tylko żona nazywa się żona. Ale też na przykład żona brata, córka ciotki, babcia szwagierki kuzyna – grzeczność wymaga, by do wszystkich mówić per żono. Mówić… Pokrzykiwać na nie per żono. Tego wymaga szarmancka uprzejmość. A kiedy ciotka kuzynki dziadka szwagra zostanie wdową, Abdou przyjmie ją do swojego domu i odtąd będą mieszkać razem. Tak trzeba. Abdou i S. są  braćmi. Nie muszę dodawać, że braci to oni mają ze cztery tuziny, podobnie jak żon. Ale do głowy rodziny jeden z nich mówił ‘ojciec’, a drugi – ‘brat’. Naprawdę ciężko się w tym połapać. Do tego przez każdy dom, do którego ładowaliśmy się bez zaproszenia, przewijało się pełno ludzi. Nie wiedziałem już, kto tam mieszka, kto odwiedza, kto coś przyniósł etc. Wszyscy mieli bramy i drzwi pootwierane, po prostu wchodziło się, siadało i było. Pokomplikowane to wszystko. Ale - najważniejsze, że kobiety piękne i czekają na rycerzy, którzy wyrwą je ze szponów męskiego szowinizmu. Ja swoją księżniczkę już mam, ale może ktoś akurat nie ma…

Mama S. wstała do pracy już przed świtem; po prawej skuter S. i mój plecak
Dodać należy, że ludzie są tam bardzo gościnni i bardzo grzeczni. Zresztą grzeczni są nie tylko wobec gości, ale też wobec siebie nawzajem. Na okrągło słychać proszę, dziękuję, dzień dobry, przepraszam. Tutaj nas chyba trochę wyprzedzili. Nawet policjanci podczas blokad drogowych są bardzo mili dla pasażerów. Wręcz eleganccy można powiedzieć. W Afryce to nie jest powszechne. Nie tylko tam zresztą. W innych krajach afrykańskich oczka mundurowych chodzą tylko na lewo i prawo w poszukiwaniu łapówki. Nie widziałem, żeby ktoś w Burkinie policjantowi wręczał pieniądze. A to, przypomnę, jeden z najbiedniejszych krajów Afryki i pensje tzw. budżetówki wysokie pewnie nie są.

W życiu nie najeździłem się na skuterze tyle, co w Ouagadougou. Pisałem już wcześniej, że w Burkinie niemal wszyscy jeżdżą na skuterach, motorowerach, rowerach. Mundurowi, elegancko ubrane panie, matki z dziećmi – wszyscy. Reguły poruszania się po drodze nie są niestety zbyt jasne. Powoduje to wiele nie za ciekawych sytuacji. S. woził mnie swoim skuterem wczoraj do kliniki i z powrotem, do apteki, kawiarenki internetowej etc., no i dziś zawiózł mnie na dworzec autobusowy. I momentami naprawdę się bałem. Tym bardziej, że w Burkinie kaski ochronne są raczej elementem rzadko spotykanej ekstrawagancji. A slalom to dość powszechna metoda poruszania się po drodze. 

Rano S. odwiózł mnie, skuterem oczywiście, na plac, z którego odjeżdżał autobus STC do Ghany. Placyk STC znajdował się na tyłach większego gare routiere. Czyli dworca autobusowego. Autobus odjechał z ponad godzinnym opóźnieniem. Na pożegnanie S. powtórzył, że koniecznie chce do Polski. Trochę to naciągane, bo o Polsce to on wie jeszcze niewiele. Ale chce chłopak studiować medycynę, w swojej ojczyźnie nie ma takiej możliwości, niech więc studiuje w Polsce. Uczelnia zarobi, on zdobędzie wymarzony zawód, a może zostanie nad Wisłą i będzie leczył ludzi? Kto wie…

Dworzec autobusowy w Ouagadougou

Garaż STC - ogrodzenie
Droga z Ouagadougou do granicy ciągnęła się paskudnie. A to blokada, a to na drogę pasterz wpędził stado kóz w ogóle nie przejmując się autokarem, a to mostek w remoncie. Parę razy autobus zatrzymał się w wiosce, bo kierowca chciał zrobić zakupy. A w tej części świata każda wieś wygląda jak dom handlowy – wzdłuż głównej drogi stoją jeden za drugim stragany. Najczęściej sprzedający podbiegają do okien z towarem. W jednej z wiosek sprzedawano tylko, a na pewno przede wszystkim, cebulę. Osada chyba słynęła z tej cebuli, bo cały niemal autokar obkupił się nią jakby wojna nadchodziła. Nie ma to jak przywieźć sobie zza granicy worek cebuli. Jeden dla mamy, jeden dla brata… Nie dziw, że nie ma tu czegoś takiego jak magnes na lodówkę, którego od dwóch tygodni bezskutecznie szukam dla Teściowej-kolekcjonerki magnesów. W końcu stanęliśmy i poinformowano nas, że czekamy na wojskową eskortę. Pasażerowie na zewnątrz, panie na prawo, panowie na lewo i te sprawy. Ja, bynajmniej nie czujący potrzeby wypróżniania się z czegokolwiek ze względu na mini-głodówkę, którą sobie zaaplikowałem, aby spokojnie odbyć tę podróż, podglądałem, jak wojskowi,z karabinami przewieszonymi przez plecy, łowią sobie spokojnie ryby. Sielski widok. Arkadia. Ptaszki śpiewają, rybki chlupią w rzece, która wylała w wyniku deszczów. A bandyci grasują kawałek dalej. Ot niezmącony porządek wszechświata. W końcu jeden z nich się zreflektował, założył kamizelkę kuloodporną, hełm i eskortował nas przez niebezpieczny obszar. Po czym, wysiadając, grzecznie się pożegnał i wszystkim życzył przyjemnej podróży.


Niestety nie było mi dane porobić zdjęć z autobusu. Pomiędzy mną a oknem podróżowała bowiem postać nietuzinkowa. Podejrzałem jej dokument podczas jednej z kontroli – pracownica ambasady. Zapewne ambasady Ghany, bo nie wypełniała deklaracji imigracyjnej. Kobieta miała ze sobą chyba z siedem toreb. Pół godziny musiałem stać, bo ona chciała wszystko, jak to mówiła, zaaranżować. Jak już skończyła, z tą swoją aranżacją zajęła półtora siedzenia, mi więc zostało jakieś pół. Zaaranżowałem się więc na tej połówce. Protokoł dyplomatyczny to wszak nie żarty. Pani dyplomatka (trochę kojarzy mi się z aktówką, ale lepszego słowa nie znalazłem) non stop mówiła. Najczęściej do siebie, ale zdarzało się też do mnie. To miłe. Raz częstowała mnie herbatnikiem (przez ten wyjazd autentycznie znienawidziłem herbatniki, muszę je jeść na okrągło). Choć w drodze z Bobo-Dioulasso do Ouagadougou mój współpasażer częstował mnie gotowanym jajkiem. A ja, potarmoszony przez dyzenterię, z ciężkim sercem musiałem odmówić dobrego na pewno jajeczka. Ostatnio jajka jadłem w Polsce.

Wyżywienie w autokarze to w ogóle interesująca sprawa. Kiedy człowiek cierpi głód (jak ja – niewiele jadłem, żeby spokojnie przejechać do Tamale z tą moją dolegliwością), nagle okazuje się, że podróżuje nie autokarem, ale jakąś lodówką albo piekarnikiem. Kobieta siedząca przede mną wyjęła w pewnym momencie… garnek z mięsem w sosie. Los musi mnie nienawidzić, bo jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś wiezie garnek z mięsem? Normalny garnek, z pokrywką, dość słusznych rozmiarów. Zdarzyło wam się kiedyś? Polskie kurczaki w sreberkach to pikuś. Kiedy złorzeczyłem na wredny los, ten  postanowił udowodnić mi swoją wyższość i nagle wielki pojemnik z mięskiem w sosiku wyjęła ta cholerna dyplomatka! Powariowali. Pięknie, oj pięknie pachniało mięsko w autokarze. Ale nic to, miałem jeszcze parę herbatników. Nie wiem kim byłem w poprzednim życiu, ale komuś musiałem nieźle zaleźć za skórę, że się tak nade mną pastwi biedakiem.

Po drodze oczywiście puszczono nam budżetową afrykańską produkcję. Chyba z Ghany, o czym świadczyła treść. Otóż facet miał dwie żony, ale pierwsza nie lubiła tej drugiej. I ta pierwsza co rusz biegała do jakiegoś szamana, żeby tej drugiej dokopać. Ta druga natomiast ciągle modliła się do Jezusa. Początkowo szaman prowadził. Ta druga najpierw miała urodzić martwe dziecko (ale czarny anioł zszedł do szamana i popsuł laleczkę woo-doo, więc urodziła żywe), później dziecko oślepło, a później ona sama umarła. Szaman rzucił jeszcze czar na męża, żeby drugiej żony i jej ślepego syna nie kochał. W ogóle wmówili temu mężowi, że to nie jego syn. I ten ślepy żył sobie jak takie popychadło niekochane, nie dawali mu jeść i inne takie. Ale w końcu ta druga wygrała, bo ślepy poszedł do kościoła i objawił swój talent. Ludzie z kościoła wysłali go do Ameryki do szkoły dla pastorów i po dwudziestu latach wrócił, przebaczył ojcu i odzyskał wzrok. A ta druga żona wyznała swoje winy i umarła. Koniec filmu autobusowa widownia nagrodziła oklaskami. Pani dyplomatka pierwsza rozpoczęła dyskusję o morale. I ludzie autentycznie o tym dyskutowali! Podsłuchałem zresztą dyskusję trzech pasażerów, typowych Afrykanów z Burkiny. O czym rozmawiali? O zazdrości konstruktywnej i destrukcyjnej. I mam dziwne wrażenie, że, jak to się mówi, czasem jesteśmy za Murzynami. Kulturowo (również w rozumieniu kultury osobistej) Burkina z pewnością nie należy do najsłabiej rozwiniętych krajów. A ściślej mówiąc jej męska populacja, bo kobiety nie mają czasu na dyskusje i grzeczności. Mają sporo pracy.

Po dyskusji nad filmem dyplomatka wywinęła swoje oparcie do tyłu i wyłożyła nogi na oparcie pasażera przed nią! Czekałem tylko aż zacznie obgryzać paznokcie u stóp. Albo rodzić. Cholera, miałem na uczelni savoir-vivre i protokoł dyplomatyczny, ale do czegoś takiego to chyba bardziej joga… W pewnym momencie moja towarzyszka drogi usnęła i jedna z nóg opadła na mnie. Musiałem zapodać cios z łokcia w kolano, by pani dyplomatka kończynę przywołała do porządku i wyeksponowała ją z powrotem na oparciu pasażera przed nią.

Wracając do filmu, afrykańskie tanie produkcje w ogóle są ciekawe. Bo one wyglądają jak by były kręcone zupełnie gdzie indziej. Na przykład na Lazurowym Wybrzeżu. Eleganckie wille, drogie samochody, oczywiście nie widać w tle żadnej budy, biedy, w ogóle niewiele Afryki. Wszyscy tylko chodzą w garniturach i piją szampana. I siedzą mieszkańcy takiej wioski przy baraku, w którym jest telewizor (jedyny we wsi). Oglądają sobie taki film. I co oni myślą? Że ktoś ich nieźle wyrolował.


I w tak oto przyjemnej atmosferze, pośród przenikających się zapachów mięsiwa, dojechałem o zmierzchu do miasta o nazwie Tamale. I o tym opowiem jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.