12 sierpnia, Tamale
Dziś opuściłem Burkinę Faso. Nie spróbowawszy bagietki, ale
mimo iż były i piękne i pachnące i pewnie chrupiące, chodziło po nich tyle
much, że nie potrafiłem. Pełen pozytywnych wrażeń związanych z mieszkającymi
tam ludźmi, świadom pewnych, często istotnych, niedociągnięć ważnych z punktu
widzenia turysty, jak i osłabiony nabytą infekcją – choć faktycznie ciężko
stwierdzić, jakiego obywatelstwa są te małe wredne bakterie, które nie pytając
mnie o zgodę jakby nigdy nic sobie we mnie po prostu wlazły i czują się jak u
siebie.
Ponieważ miliardy Czytelniczek oczekują niecierpliwie na
opis moich wrażeń z nocy spędzonej z S. usłużnie raportuję, że największe
wrażenie zrobił na mnie wiatrak S. A to dlatego, że noc była duszna i parna.
Udało mi się ją przespać snem sprawiedliwego (dopóki nie zbudziły mnie hałasy
dobiegające z podwórza), tak więc innych wrażeń nie odnotowałem. Z niemałą satysfakcją podkreśliłem, że noc
udało mi się przespać, ponieważ po doświadczeniach ostatniej nocy z Bobo-Dioulasso
uznałem to za znaczny postęp. Naprawdę potrzebowałem snu, choć niemałym
kosztem. Moi gospodarze zapraszali mnie na szklaneczkę lokalnego piwa do
miejscowego klubu, ja odmówiłem i o ósmej wieczór drzemałem jak niemowlę.
Zanim jednak pozwolono mi uderzyć w kimono, zostałem
przegnany przez Abdou po okolicznych domostwach - wycieczka Abdou kosztowała
sporo wysiłku, jako że nieszczęśnik od dziecka kuleje z powodu lekarza, który
niechcący uszkodził mu nerw w nodze. Wszędzie dookoła żyli jego krewni albo przyjaciele.
Okolica taka sobie. Marne domki, na ulicach stosy śmieci.
W tym chodzą
dzieciaki, kozy, kury. Zastanawia mnie czasem co kozy robią w miejscach
pozbawionych zupełnie trawy. Przez nikogo nie zmuszane, mają pełną swobodę, nie
są uwiązane. Co one widzą w tych śmieciach, które podskubują? Był też koń.
Biedny, wychudzony. Doskonale widać było żebra. Stał przywiązany do drzewa na
powrozie tak krótkim, że nie mógł zrobić dwóch kroków. Stał w śmieciach i
widział doskonale, że kawałek dalej rośnie bujna zielona trawa. Biedne zwierzę
męczyło się. Abdou powiedział, że czasem właściciele zabierają konia w busz na
wypas. Jak więźnia na spacerniak. Burkina dała się poznać jako miejsce
kompletnego braku szacunku dla zwierząt. Jedzie dziadek rowerem i wiezie pęczek
kurczaków. Pęczek – dosłownie. Kurczaki są ze sobą powiązane za nogi.
Kilkanaście. Wiszą łbami w dół. Dopiero kiedy dziadek położył pęczek kurczaków
na ziemi zorientowałem się, że one żyją.
Rodzina i znajomi Abdou mieszkają biednie, jak na warunki
europejskie oczywiście. Może inaczej, jak na warunki europejskie mieszkają w
skrajnej biedzie. W Polsce na człowieka, który mieszka w budzie z blachą
zamiast dachu mówimy bezdomny. Tam to normalny dom. W środku stół, krzesła,
czasem fotele. I oczywiście telewizor, wokół którego mężczyźni zasiadają
wieczorem. Kobiety w tym czasie pracują.
Domostwo rodziny S. |
A no właśnie – punkt kolejny. Burkina nie jest miejscem dla
feministek. I tu już wcale nie chodzi o islam, bo akurat ludzie, których
poznałem, są muzułmanami tylko z nazwy, nie praktykują. Abdou powiedział, że
nie będzie praktykował, bo „nie jest Ben Ladenem”. Nie mają nic przeciwko innym
kościołom, również w swoich rodzinach. S. na ten przykład porzucił islam i stał
się baptystą. Nie mają też nic przeciwko ojcowie rodzin, by ich córki
powychodziły za cudzoziemców, naturalnie również Europejczyków. Więcej, wszyscy
by się bardzo cieszyli z takiego zamążpójścia. To o tyle dobra wiadomość dla
europejskich kawalerów, że dziewczęta z Burkiny wedle mojego gustu (a gust mam
perfekcyjny) należą do najpiękniejszych Afrykanek. Sylwetki, wygląd, sposób
poruszania się. Zaraz za Polkami najlepsze materiały na żony, jeśli tylko
ktokolwiek szuka egzotycznej żony.
Tak więc nie ze względów religijnych Burkina nie jest
miejscem dla feministek, ale ze względów obyczajowych. Obyczajem w rodzinie S.
jest bowiem, że chłop siedzi, kobieta pracuje. Podczas gdy panie w podwórzu, w
słońcu, przygotowywały żer dla samców, ci siedzieli w cieniu w swoich pokojach
i najczęściej oglądali telewizję. Kiedy czegoś potrzebowali, nie wstali, ale
pokrzykiwali na kobiety, by te im odpowiednio dogodziły podając na ten przykład
posiłek. Kiedy kobieta siedzi w fotelu i wchodzi mężczyzna, ona mu ustępuje.
Bez żadnego proszę i dziękuję. Tak się robi i już. Przed świtem, jak
wspomniałem wcześniej, obudził mnie dobiegający z podwórza hałas. Matka S.
przygotowywała potrawy śniadaniowe, które sprzedawała pod bramą swojego domu
kiedy ludzie szli do pracy. Kiedy ona chodziła z ciężkimi wiadrami wody,
panowie oczywiście spali smacznie. Dominację męską widać tu na każdym kroku.
Kiedy przyjechałem, przedstawiono mnie ojcu, kiedy wyjeżdżałem – z ojcem się
pożegnałem. Matką nikt nie zaprzątał sobie głowy, chociaż oczywiście sam z
siebie podziękowałem za gościnę i powiedziałem do widzenia.
Rodziny, jak pisałem, są bardzo liczne. Jak liczne, tego
określić się nie da. A to dlatego, że Abdou w każdym z domów przedstawiał mi
chyba ze dwie kobiety, które nazywał swoimi żonami. Taki zwyczaj. Nie tylko
żona nazywa się żona. Ale też na przykład żona brata, córka ciotki, babcia
szwagierki kuzyna – grzeczność wymaga, by do wszystkich mówić per żono. Mówić…
Pokrzykiwać na nie per żono. Tego wymaga szarmancka uprzejmość. A kiedy ciotka
kuzynki dziadka szwagra zostanie wdową, Abdou przyjmie ją do swojego domu i
odtąd będą mieszkać razem. Tak trzeba. Abdou i S. są braćmi. Nie muszę dodawać, że braci to oni
mają ze cztery tuziny, podobnie jak żon. Ale do głowy rodziny jeden z nich
mówił ‘ojciec’, a drugi – ‘brat’. Naprawdę ciężko się w tym połapać. Do tego
przez każdy dom, do którego ładowaliśmy się bez zaproszenia, przewijało się
pełno ludzi. Nie wiedziałem już, kto tam mieszka, kto odwiedza, kto coś
przyniósł etc. Wszyscy mieli bramy i drzwi pootwierane, po prostu wchodziło
się, siadało i było. Pokomplikowane to wszystko. Ale - najważniejsze, że
kobiety piękne i czekają na rycerzy, którzy wyrwą je ze szponów męskiego
szowinizmu. Ja swoją księżniczkę już mam, ale może ktoś akurat nie ma…
Mama S. wstała do pracy już przed świtem; po prawej skuter S. i mój plecak |
Dodać należy, że ludzie są tam bardzo gościnni i bardzo
grzeczni. Zresztą grzeczni są nie tylko wobec gości, ale też wobec siebie
nawzajem. Na okrągło słychać proszę, dziękuję, dzień dobry, przepraszam. Tutaj
nas chyba trochę wyprzedzili. Nawet policjanci podczas blokad drogowych są
bardzo mili dla pasażerów. Wręcz eleganccy można powiedzieć. W Afryce to nie
jest powszechne. Nie tylko tam zresztą. W innych krajach afrykańskich oczka
mundurowych chodzą tylko na lewo i prawo w poszukiwaniu łapówki. Nie widziałem,
żeby ktoś w Burkinie policjantowi wręczał pieniądze. A to, przypomnę, jeden z
najbiedniejszych krajów Afryki i pensje tzw. budżetówki wysokie pewnie nie są.
W życiu nie najeździłem się na skuterze tyle, co w
Ouagadougou. Pisałem już wcześniej, że w Burkinie niemal wszyscy jeżdżą na
skuterach, motorowerach, rowerach. Mundurowi, elegancko ubrane panie, matki z
dziećmi – wszyscy. Reguły poruszania się po drodze nie są niestety zbyt jasne.
Powoduje to wiele nie za ciekawych sytuacji. S. woził mnie swoim skuterem
wczoraj do kliniki i z powrotem, do apteki, kawiarenki internetowej etc., no i
dziś zawiózł mnie na dworzec autobusowy. I momentami naprawdę się bałem. Tym
bardziej, że w Burkinie kaski ochronne są raczej elementem rzadko spotykanej
ekstrawagancji. A slalom to dość powszechna metoda poruszania się po drodze.
Rano S. odwiózł mnie, skuterem oczywiście, na plac, z
którego odjeżdżał autobus STC do Ghany. Placyk STC znajdował się na tyłach
większego gare routiere. Czyli dworca
autobusowego. Autobus odjechał z ponad godzinnym opóźnieniem. Na pożegnanie S.
powtórzył, że koniecznie chce do Polski. Trochę to naciągane, bo o Polsce to on
wie jeszcze niewiele. Ale chce chłopak studiować medycynę, w swojej ojczyźnie
nie ma takiej możliwości, niech więc studiuje w Polsce. Uczelnia zarobi, on
zdobędzie wymarzony zawód, a może zostanie nad Wisłą i będzie leczył ludzi? Kto
wie…
Dworzec autobusowy w Ouagadougou |
Garaż STC - ogrodzenie |
Droga z Ouagadougou do granicy ciągnęła się paskudnie. A to
blokada, a to na drogę pasterz wpędził stado kóz w ogóle nie przejmując się
autokarem, a to mostek w remoncie. Parę razy autobus zatrzymał się w wiosce, bo
kierowca chciał zrobić zakupy. A w tej części świata każda wieś wygląda jak dom
handlowy – wzdłuż głównej drogi stoją jeden za drugim stragany. Najczęściej
sprzedający podbiegają do okien z towarem. W jednej z wiosek sprzedawano tylko,
a na pewno przede wszystkim, cebulę. Osada chyba słynęła z tej cebuli, bo cały
niemal autokar obkupił się nią jakby wojna nadchodziła. Nie ma to jak przywieźć
sobie zza granicy worek cebuli. Jeden dla mamy, jeden dla brata… Nie dziw, że
nie ma tu czegoś takiego jak magnes na lodówkę, którego od dwóch tygodni
bezskutecznie szukam dla Teściowej-kolekcjonerki magnesów. W końcu stanęliśmy i
poinformowano nas, że czekamy na wojskową eskortę. Pasażerowie na zewnątrz,
panie na prawo, panowie na lewo i te sprawy. Ja, bynajmniej nie czujący potrzeby
wypróżniania się z czegokolwiek ze względu na mini-głodówkę, którą sobie
zaaplikowałem, aby spokojnie odbyć tę podróż, podglądałem, jak wojskowi,z
karabinami przewieszonymi przez plecy, łowią sobie spokojnie ryby. Sielski
widok. Arkadia. Ptaszki śpiewają, rybki chlupią w rzece, która wylała w wyniku
deszczów. A bandyci grasują kawałek dalej. Ot niezmącony porządek wszechświata.
W końcu jeden z nich się zreflektował, założył kamizelkę kuloodporną, hełm i
eskortował nas przez niebezpieczny obszar. Po czym, wysiadając, grzecznie się
pożegnał i wszystkim życzył przyjemnej podróży.
Niestety nie było mi dane porobić zdjęć z autobusu. Pomiędzy
mną a oknem podróżowała bowiem postać nietuzinkowa. Podejrzałem jej dokument
podczas jednej z kontroli – pracownica ambasady. Zapewne ambasady Ghany, bo nie
wypełniała deklaracji imigracyjnej. Kobieta miała ze sobą chyba z siedem toreb.
Pół godziny musiałem stać, bo ona chciała wszystko, jak to mówiła, zaaranżować.
Jak już skończyła, z tą swoją aranżacją zajęła półtora siedzenia, mi więc
zostało jakieś pół. Zaaranżowałem się więc na tej połówce. Protokoł
dyplomatyczny to wszak nie żarty. Pani dyplomatka (trochę kojarzy mi się z
aktówką, ale lepszego słowa nie znalazłem) non stop mówiła. Najczęściej do
siebie, ale zdarzało się też do mnie. To miłe. Raz częstowała mnie herbatnikiem
(przez ten wyjazd autentycznie znienawidziłem herbatniki, muszę je jeść
na okrągło). Choć w drodze z Bobo-Dioulasso do Ouagadougou mój współpasażer
częstował mnie gotowanym jajkiem. A ja, potarmoszony przez dyzenterię, z
ciężkim sercem musiałem odmówić dobrego na pewno jajeczka. Ostatnio jajka
jadłem w Polsce.
Wyżywienie w autokarze to w ogóle interesująca sprawa. Kiedy
człowiek cierpi głód (jak ja – niewiele jadłem, żeby spokojnie przejechać do
Tamale z tą moją dolegliwością), nagle okazuje się, że podróżuje nie autokarem,
ale jakąś lodówką albo piekarnikiem. Kobieta siedząca przede mną wyjęła w
pewnym momencie… garnek z mięsem w sosie. Los musi mnie nienawidzić, bo jakie
jest prawdopodobieństwo, że ktoś wiezie garnek z mięsem? Normalny garnek, z
pokrywką, dość słusznych rozmiarów. Zdarzyło wam się kiedyś? Polskie kurczaki w
sreberkach to pikuś. Kiedy złorzeczyłem na wredny los, ten postanowił udowodnić mi swoją wyższość i
nagle wielki pojemnik z mięskiem w sosiku wyjęła ta cholerna dyplomatka!
Powariowali. Pięknie, oj pięknie pachniało mięsko w autokarze. Ale nic to,
miałem jeszcze parę herbatników. Nie wiem kim byłem w poprzednim życiu, ale
komuś musiałem nieźle zaleźć za skórę, że się tak nade mną pastwi biedakiem.
Po drodze oczywiście puszczono nam budżetową afrykańską
produkcję. Chyba z Ghany, o czym świadczyła treść. Otóż facet miał dwie żony,
ale pierwsza nie lubiła tej drugiej. I ta pierwsza co rusz biegała do jakiegoś
szamana, żeby tej drugiej dokopać. Ta druga natomiast ciągle modliła się do
Jezusa. Początkowo szaman prowadził. Ta druga najpierw miała urodzić martwe
dziecko (ale czarny anioł zszedł do szamana i popsuł laleczkę woo-doo, więc
urodziła żywe), później dziecko oślepło, a później ona sama umarła. Szaman
rzucił jeszcze czar na męża, żeby drugiej żony i jej ślepego syna nie kochał. W
ogóle wmówili temu mężowi, że to nie jego syn. I ten ślepy żył sobie jak takie
popychadło niekochane, nie dawali mu jeść i inne takie. Ale w końcu ta druga
wygrała, bo ślepy poszedł do kościoła i objawił swój talent. Ludzie z kościoła
wysłali go do Ameryki do szkoły dla pastorów i po dwudziestu latach wrócił,
przebaczył ojcu i odzyskał wzrok. A ta druga żona wyznała swoje winy i umarła.
Koniec filmu autobusowa widownia nagrodziła oklaskami. Pani dyplomatka pierwsza
rozpoczęła dyskusję o morale. I ludzie autentycznie o tym dyskutowali!
Podsłuchałem zresztą dyskusję trzech pasażerów, typowych Afrykanów z Burkiny. O
czym rozmawiali? O zazdrości konstruktywnej i destrukcyjnej. I mam dziwne
wrażenie, że, jak to się mówi, czasem jesteśmy za Murzynami. Kulturowo (również
w rozumieniu kultury osobistej) Burkina z pewnością nie należy do najsłabiej
rozwiniętych krajów. A ściślej mówiąc jej męska populacja, bo kobiety nie mają
czasu na dyskusje i grzeczności. Mają sporo pracy.
Po dyskusji nad filmem dyplomatka wywinęła swoje oparcie do
tyłu i wyłożyła nogi na oparcie pasażera przed nią! Czekałem tylko aż zacznie
obgryzać paznokcie u stóp. Albo rodzić. Cholera, miałem na uczelni savoir-vivre
i protokoł dyplomatyczny, ale do czegoś takiego to chyba bardziej joga… W
pewnym momencie moja towarzyszka drogi usnęła i jedna z nóg opadła na mnie.
Musiałem zapodać cios z łokcia w kolano, by pani dyplomatka kończynę przywołała
do porządku i wyeksponowała ją z powrotem na oparciu pasażera przed nią.
Wracając do filmu, afrykańskie tanie produkcje w ogóle są
ciekawe. Bo one wyglądają jak by były kręcone zupełnie gdzie indziej. Na
przykład na Lazurowym Wybrzeżu. Eleganckie wille, drogie samochody, oczywiście
nie widać w tle żadnej budy, biedy, w ogóle niewiele Afryki. Wszyscy tylko
chodzą w garniturach i piją szampana. I siedzą mieszkańcy takiej wioski przy
baraku, w którym jest telewizor (jedyny we wsi). Oglądają sobie taki film. I co
oni myślą? Że ktoś ich nieźle wyrolował.
I w tak oto przyjemnej atmosferze, pośród przenikających się
zapachów mięsiwa, dojechałem o zmierzchu do miasta o nazwie Tamale. I o tym
opowiem jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.