wtorek, 13 sierpnia 2013

W najdalszym punkcie...

9 sierpnia, piątek, Bobo-Dioulasso

Zrobiłem kolejny krok, przyjechałem dziś do Bobo-Dioulasso, gdzie zostanę przez dwie noce. To miejsce ma duże znaczenie z punktu widzenia moich planów, jest bowiem najbardziej oddalonym od lotniska Kotoka odwiedzanym w czasie tej podróży punktem. 




Oczywiście, ktokolwiek weźmie mapę do ręki zauważy łatwo, że hipotetycznie Ougagadougou leży dalej. Niemniej biorąc pod uwagę sytuację w regionie, jedyna w miarę bezpieczna droga do Bobo wiedzie właśnie przez stolicę Burkiny, przez Wybrzeże Kości Słoniowej nie pojadę, a zatem należy przyjąć, że punkt to najdalszy. I przypadający mniej więcej w połowie wyprawy. Od niedzieli będę kierował się na południe, przez Tamale, Bimbillę, Hohoe wprost do Akry. Niestety nie zatrzymam się w pięknym hotelu ponad tamą na Wolcie w Akosombo – wszystkie pokoje zajęte. A chciałem ostatnią noc spędzić właśnie tam, myjąc się w ciepłej wodzie i podziwiając piękne widoki. Ale wygląda, że aż do samego końca będę pomieszkiwał w tanich hotelikach.

Z katolickiej misji wyszedłem wcześnie rano. Siostra, tradycyjnie bardzo sympatyczna, poradziła mi, bym podszedł pieszo około kilometra do garażu firmy TCV, skąd odjeżdżają autobusy do Bobo. Wcześniej zakładałem, że pojadę z SOGEBAF-em. Ale poszedłem za radą siostry. Dotarłem pieszo do „dworca” (miejsce na jeden autobus), kupiłem bilet i odczekałem swoje. Autobusem podróżowało wielu turystów. Słyszałem nie tylko francuski, ale też angielski (spora grupa) i włoski (mniejsza grupa). Młodych Anglików trochę się obawiałem w tym względzie, że ci potrafią się w różnych miejscach zachowywać cokolwiek niestosownie. Mają to chyba we krwi, w obyczaju na pewno. Już stroje młodych podróżnych wskazywały, że normy kulturowe za bardzo ich nie obchodzą, skoro są przecież pępkiem świata. Być może osiem lat spędzonych w Anglii nastroiło mnie tak trochę do tego narodu, bardzo się przewartościowującego, ale i poza Anglią miewałem ku temu powody. Austria, piękne miasto Graz. Wraz z Żoną i wiedeńskim walcem grającym w naszych duszach zasiadłem pod jedną z kawiarenek na starówce do romantycznego śniadania. Mijają nas poważni, schludnie i elegancko ubrani ludzie. Dookoła równie eleganckie sklepy. Wszędzie porządek, harmonia i spokój na tyle, na ile możliwy jest w centrum sporego jednak miasta. My niespiesznie popijamy herbatę, obserwując życie dostojnej ulicy. Nagle bum! Hałas, krzyki, wrzaski. Idzie grupa Anglików. Za przeproszeniem – nachlani (rano), wulgarni, głośni. Poubierani w stroje kibiców angielskiej drużyny (białe koszulki z czerwonym krzyżem i biało-czerwone idiotyczne peruki). Dokąd idą? Do McDonald’s. Smutne prawda? Zresztą nie bez powodu angielscy imprezowicze zostali (jako jedyni) uznani za niemile widzianych w takich miastach jak Ryga czy Kraków. I te wszystkie skojarzenia spłynęły na mnie, kiedy zobaczyłem tę grupę pod autobusem. Ale nie mieli ani peruk, ani większych szans na Mc’Donald’s w Burkinie. Nie ma tu żadnych sieciowych fast-foodów. W Ghanie zresztą też nie widziałem, choć tam pewnie cieszyłyby się powodzeniem.

Na dworcu pstryknąłem zdjęcie autobusu. Zauważyła to jedna osoba, która poczuła się cokolwiek zaalarmowana i szybko poszła, pewnie szukając kogoś z obsługi. Po chwili przeszło koło mnie dwóch pracowników dworca bacznie (i wcale się z tym nie kryjąc) przyglądając się mojej torbie, do której zdążyłem schować aparat. Ja już wiedziałem, że zdjęć sobie nie porobię.




Droga do Bobo-Dioulasso kiedyś była w dobrym stanie. Teraz na wielu odcinkach jest w stanie tragicznym. Dziura na dziurze. Autobus jechał powoli, slalomem, a i tak skacząc strasznie. Często jechał pod prąd, jednocześnie pod górkę. Nie było to zbyt bezpieczne zwłaszcza, że kiedy tylko można bo akurat nie ma dziur po tej stronie drogi, autobusy i ciężarówki jadą tam naprawdę szybko. Kiedy nie można, trochę wolniej, dlatego nie narzekam bardzo na te dziury. Być może uratowały jakieś życie. Po drodze widziałem dwukrotnie (w dwóch niezależnych od siebie zdarzeniach) leżącą na drodze ogromną ciężarówkę. Już po dotarciu do Bobo widziałem natomiast zderzenie samochodu i skutera. Afrykańskie drogi naprawdę nie należą do bezpiecznych. Pod żadnym względem. Niektóre odcinki szosy z Ouagadougou do Bobo-Dioulasso zostały wyremontowane z finansową pomocą Unii Europejskiej, o czym przypominają nachalne tablice z unijną flagą, tak nam znane z Polski.

W okolicach Bobo pojawiły się delikatne wzniesienia, tak że z tą płaszczyzną Burkiny przewodnik nieco przesadził. Do miasta dojechałem już późniejszym popołudniem. Na zakwaterowanie wybrałem hotel leżący dwie przecznice od dworca TCV (tu miejsce na trzy autobusy), o nazwie Hamdalaye. Pokój za tę samą cenę, co w Ouagadougou, ale tu mam w pokoju łazienkę. Co prawda nie ma papieru toaletowego, nie ma klapy, oczywiście nie ma ciepłej wody, spłuczka nie działa, okienko się nie domyka i żeby nie wpuszczać moskitów, musi być stale zamknięte (w pokoju brak światła dziennego, na okrągło świeci się jarzeniówka), to jednak prześcieradło w miarę czyste i niedaleko jest słaba bo słaba, ale jednak kawiarenka internetowa. A też stacja benzynowa, na której można kupić garść produktów żywnościowych. Za oknem mam meczet (ale w pokoju leży Biblia, i to w trzech językach). Muezzin co jakiś czas śpiewa z niewysokiego minaretu, że Allahu akbar. To taka odmiana po metodystach na wybrzeżu, prezbiterianach w Kumasi i katolikach w Ouagadougou. Teraz będę słuchał śpiewnych modlitw muezzina.

Widziane z hotelu
Jarzeniówka w pokoju - made in Africa
Łazienka
Hotel Hamdalaye
Udało mi się podjechać dzieloną taksówką (z innymi pasażerami) do bankomatu, który akceptował Visę. Jeśli wybieracie się w te rejony pamiętajcie, że bankomaty znaleźć można wyłącznie w większych miastach i tylko niektóre z nich akceptują Visę. Inne karty albo nie są akceptowane w ogóle, albo bardzo rzadko. Zdrowo jest mieć zapas gotówki, zwłaszcza euro, które wymienić stosunkowo najłatwiej, choć też tylko w większych miastach.



Wróciwszy w okolice mojego hotelu podjąłem poszukiwania pożywienia, jak to na sawannie bywa. Niestety, co potwierdzili moi rozmówcy, nie było tu barów, restauracji, kafeterii, bufetów. Niczego. Znalazłem kobietę, która na ulicy smażyła mini-naleśniczki. Małe okrągłe smaczne, świeżo smażone. Zjadłem ich parę. Odnalazłem też stację benzynową. Kupiłem sprowadzane z Europy nektary owocowe (trzeba uzupełnić składniki odżywcze), francuskie oliwki, wodę, małą sztuczną bagietkę i wytwarzany w Bobo jogurt. Data przydatności czytelna, pakowany fabrycznie. A ja, odkąd przyjechałem, nie spożywałem niczego z nabiału. I niewielki jogurt wypiłem, bardzo smaczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.