9 sierpnia, piątek, Bobo-Dioulasso
Zrobiłem kolejny krok, przyjechałem dziś do Bobo-Dioulasso,
gdzie zostanę przez dwie noce. To miejsce ma duże znaczenie z punktu widzenia
moich planów, jest bowiem najbardziej oddalonym od lotniska Kotoka odwiedzanym w czasie tej podróży punktem.
Oczywiście, ktokolwiek weźmie mapę do ręki zauważy łatwo, że
hipotetycznie Ougagadougou leży dalej. Niemniej biorąc pod uwagę sytuację w
regionie, jedyna w miarę bezpieczna droga do Bobo wiedzie właśnie przez stolicę
Burkiny, przez Wybrzeże Kości Słoniowej nie pojadę, a zatem należy przyjąć, że
punkt to najdalszy. I przypadający mniej więcej w połowie wyprawy. Od niedzieli
będę kierował się na południe, przez Tamale, Bimbillę, Hohoe wprost do Akry.
Niestety nie zatrzymam się w pięknym hotelu ponad tamą na Wolcie w Akosombo –
wszystkie pokoje zajęte. A chciałem ostatnią noc spędzić właśnie tam, myjąc się
w ciepłej wodzie i podziwiając piękne widoki. Ale wygląda, że aż do samego
końca będę pomieszkiwał w tanich hotelikach.
Z katolickiej misji wyszedłem wcześnie rano. Siostra,
tradycyjnie bardzo sympatyczna, poradziła mi, bym podszedł pieszo około
kilometra do garażu firmy TCV, skąd odjeżdżają autobusy do Bobo. Wcześniej
zakładałem, że pojadę z SOGEBAF-em. Ale poszedłem za radą siostry. Dotarłem
pieszo do „dworca” (miejsce na jeden autobus), kupiłem bilet i odczekałem
swoje. Autobusem podróżowało wielu turystów. Słyszałem nie tylko francuski, ale
też angielski (spora grupa) i włoski (mniejsza grupa). Młodych Anglików trochę
się obawiałem w tym względzie, że ci potrafią się w różnych miejscach
zachowywać cokolwiek niestosownie. Mają to chyba we krwi, w obyczaju na pewno.
Już stroje młodych podróżnych wskazywały, że normy kulturowe za bardzo ich nie
obchodzą, skoro są przecież pępkiem świata. Być może osiem lat spędzonych w
Anglii nastroiło mnie tak trochę do tego narodu, bardzo się
przewartościowującego, ale i poza Anglią miewałem ku temu powody. Austria,
piękne miasto Graz. Wraz z Żoną i wiedeńskim walcem grającym w naszych duszach
zasiadłem pod jedną z kawiarenek na starówce do romantycznego śniadania. Mijają
nas poważni, schludnie i elegancko ubrani ludzie. Dookoła równie eleganckie
sklepy. Wszędzie porządek, harmonia i spokój na tyle, na ile możliwy jest w
centrum sporego jednak miasta. My niespiesznie popijamy herbatę, obserwując
życie dostojnej ulicy. Nagle bum! Hałas, krzyki, wrzaski. Idzie grupa Anglików.
Za przeproszeniem – nachlani (rano), wulgarni, głośni. Poubierani w stroje
kibiców angielskiej drużyny (białe koszulki z czerwonym krzyżem i biało-czerwone
idiotyczne peruki). Dokąd idą? Do McDonald’s. Smutne prawda? Zresztą nie bez
powodu angielscy imprezowicze zostali (jako jedyni) uznani za niemile
widzianych w takich miastach jak Ryga czy Kraków. I te wszystkie skojarzenia
spłynęły na mnie, kiedy zobaczyłem tę grupę pod autobusem. Ale nie mieli ani
peruk, ani większych szans na Mc’Donald’s w Burkinie. Nie ma tu żadnych
sieciowych fast-foodów. W Ghanie zresztą też nie widziałem, choć tam pewnie
cieszyłyby się powodzeniem.
Na dworcu pstryknąłem zdjęcie autobusu. Zauważyła to jedna
osoba, która poczuła się cokolwiek zaalarmowana i szybko poszła, pewnie
szukając kogoś z obsługi. Po chwili przeszło koło mnie dwóch pracowników dworca
bacznie (i wcale się z tym nie kryjąc) przyglądając się mojej torbie, do której
zdążyłem schować aparat. Ja już wiedziałem, że zdjęć sobie nie porobię.
Droga do Bobo-Dioulasso kiedyś była w dobrym stanie. Teraz
na wielu odcinkach jest w stanie tragicznym. Dziura na dziurze. Autobus jechał
powoli, slalomem, a i tak skacząc strasznie. Często jechał pod prąd,
jednocześnie pod górkę. Nie było to zbyt bezpieczne zwłaszcza, że kiedy tylko
można bo akurat nie ma dziur po tej stronie drogi, autobusy i ciężarówki jadą
tam naprawdę szybko. Kiedy nie można, trochę wolniej, dlatego nie narzekam
bardzo na te dziury. Być może uratowały jakieś życie. Po drodze widziałem
dwukrotnie (w dwóch niezależnych od siebie zdarzeniach) leżącą na drodze
ogromną ciężarówkę. Już po dotarciu do Bobo widziałem natomiast zderzenie
samochodu i skutera. Afrykańskie drogi naprawdę nie należą do bezpiecznych. Pod
żadnym względem. Niektóre odcinki szosy z Ouagadougou do Bobo-Dioulasso zostały
wyremontowane z finansową pomocą Unii Europejskiej, o czym przypominają
nachalne tablice z unijną flagą, tak nam znane z Polski.
W okolicach Bobo pojawiły się delikatne wzniesienia, tak że
z tą płaszczyzną Burkiny przewodnik nieco przesadził. Do miasta dojechałem już
późniejszym popołudniem. Na zakwaterowanie wybrałem hotel leżący dwie
przecznice od dworca TCV (tu miejsce na trzy autobusy), o nazwie Hamdalaye.
Pokój za tę samą cenę, co w Ouagadougou, ale tu mam w pokoju łazienkę. Co
prawda nie ma papieru toaletowego, nie ma klapy, oczywiście nie ma ciepłej
wody, spłuczka nie działa, okienko się nie domyka i żeby nie wpuszczać
moskitów, musi być stale zamknięte (w pokoju brak światła dziennego, na okrągło
świeci się jarzeniówka), to jednak prześcieradło w miarę czyste i niedaleko
jest słaba bo słaba, ale jednak kawiarenka internetowa. A też stacja benzynowa,
na której można kupić garść produktów żywnościowych. Za oknem mam meczet (ale w
pokoju leży Biblia, i to w trzech językach). Muezzin co jakiś czas śpiewa z
niewysokiego minaretu, że Allahu akbar.
To taka odmiana po metodystach na wybrzeżu, prezbiterianach w Kumasi i
katolikach w Ouagadougou. Teraz będę słuchał śpiewnych modlitw muezzina.
Widziane z hotelu |
Jarzeniówka w pokoju - made in Africa |
Łazienka |
Hotel Hamdalaye |
Udało mi się podjechać dzieloną taksówką (z innymi
pasażerami) do bankomatu, który akceptował Visę. Jeśli wybieracie się w te
rejony pamiętajcie, że bankomaty znaleźć można wyłącznie w większych miastach i
tylko niektóre z nich akceptują Visę. Inne karty albo nie są akceptowane w
ogóle, albo bardzo rzadko. Zdrowo jest mieć zapas gotówki, zwłaszcza euro,
które wymienić stosunkowo najłatwiej, choć też tylko w większych miastach.
Wróciwszy w okolice mojego hotelu podjąłem poszukiwania
pożywienia, jak to na sawannie bywa. Niestety, co potwierdzili moi rozmówcy,
nie było tu barów, restauracji, kafeterii, bufetów. Niczego. Znalazłem kobietę,
która na ulicy smażyła mini-naleśniczki. Małe okrągłe smaczne, świeżo smażone.
Zjadłem ich parę. Odnalazłem też stację benzynową. Kupiłem sprowadzane z Europy
nektary owocowe (trzeba uzupełnić składniki odżywcze), francuskie oliwki, wodę,
małą sztuczną bagietkę i wytwarzany w Bobo jogurt. Data przydatności czytelna,
pakowany fabrycznie. A ja, odkąd przyjechałem, nie spożywałem niczego z
nabiału. I niewielki jogurt wypiłem, bardzo smaczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.