czwartek, 8 sierpnia 2013

Ku trawom Sahelu

5 sierpnia, późny wieczór, gdzieś w północnej Ghanie

W Afryce mamy różne kraje, bardziej i mniej kolorowe. Jedne mają góry, inne morze i kokosowe palmy, jeszcze inne zarabiają kokosy na ropie, gazie i metalach. Jest jednak kraj, który nie ma morza, jest płaski jak stół, nie ma pięknych lasów ani palm ani metali – nie ma niczego. Poza biedą. Tym krajem jest porośnięta trawą i to też nie wszędzie - Burkina Faso.


Burkina to kolejny etap mojej wyprawy na Złote Wybrzeże, choć z wybrzeżem ma ona niewiele wspólnego. Stanowi część Sahelu i jest porośnięta sawanną. To pierwsza istotna różnica między tym krajem a Ghaną. W Burkinie (niestety) mówi się po francusku, jest bowiem byłą kolonią francuską, co zresztą w żaden sposób nie przyczyniło się do znaczniejszego rozwoju tej kupy piachu. Po cichu liczę na to, że z racji na swoją kolonialną przeszłość znajdę na ulicach miast Burkiny kafejki, w których zjem kawałek bagietki na śniadanie. To byłaby fantastyczna odmiana po ryżu z kurczakiem i wietnamskich soczkach. Kolejna różnica – w Burkinie nie ma metodystów. Dominuje oczywiście islam, jak to w Sahelu, ale kolonizatorzy zaszczepili tu też katolicyzm. Nie ma więc taksówek „Jezus cię zbawi” ani wszędobylskich banerów i billboardów Kościoła Słonecznych Żołnierzy Jezusa. Można powiedzieć, że jest w Burkinie bardziej jak w domu.

Skoro tam tylko kupa piachu – po co tam jedziesz? Otóż dlatego, że w tej kupie piachu zasypane są prawdziwe perełki, które odwiedzają nieliczni turyści. Stolica, Ouagadougou, być może taką perełką nie jest. Ale Bobo-Dioulasso podobno już owszem. Miasto to zresztą okrzyknięto najprzyjemniejszym w Afryce Zachodniej, jak więc tam nie być? Generalnie cała południowo-zachodnia Burkina, jak mówią i piszą, godna jest dłuższej nawet wizyty. Mam zamiar to sprawdzić. Bardzo korci też przedmurze Sahary, zwłaszcza słynne saharyjskie targi w Gorom-Gorom, na które przybywają karawany ze wszystkich zakątków tej ogromnej pustyni. I chciałbym, ale tam nie dotrę. Specjaliści od bezpieczeństwa uznali północną Burkinę za teren zagrożony działalnością islamistów, która nasiliła się po francuskiej interwencji w sąsiednim Mali. Burkina stanęła wówczas po stronie Francuzów. Ja ani ryzykantem, ani tym bardziej samobójcą nie jestem – Gorom-Gorom zostawię na lepsze czasy. 

źródło: Foreign Office

Marzy mi się zresztą przeprawa północ-południe przez Saharę. Ale jeszcze wiele piasku w wyschniętych korytach rzek wiatr przetoczy zanim stanie się to na tyle bezpieczne, że aż możliwe. Jedną z wielkich zagadek tego świata pozostanie, dlaczego religie co do zasady szerzące dobro każą ludziom męczyć i zabijać innych ludzi…

Zresztą południe też nie jest krystalicznie bezpieczne. Zwłaszcza asfaltowa droga znad granicy Ghany słynie z bandyckich napadów, też na autobusy. Cóż jednak zrobić, kiedy jest to jedyna droga z Ghany do Burkiny? Jest przejście graniczne w Hamile, skąd można by dojechać do Bobo-Dioulasso, ale dróg asfaltowych tam nie ma, a szutry są w tak złym stanie, że podobno znaleźć jakikolwiek transport graniczy z cudem – tak przynajmniej twierdzi Rough Guide. Nie chcę tracić dwóch dni na dojazd do Hamile by sprawdzić, czy przewodnik ma aktualne dane. Zakładam więc, że ma. Cóż, będzie trochę emocji, w Afryce można zostać napadniętym na każdej drodze.

Małpie sanktuarium opuściłem stosunkowo wcześnie nie wiedząc tak naprawdę, ile czasu zajmie mi dojazd do Kumasi. Czekając na samochód miałem okazję obserwować jak Boabeng budził się do życia. Mieszkańcy ziewając leniwie szli do jednej z kilku handlarek po coś na śniadanie. Ktoś tam gdzieś przemywał twarz. Dzieciaki zaczynały wychodzić z domów i biegać po ulicy. Ruchu niemalże tam nie ma, więc miejsca do zabawy sporo. Małpy zeszły do wsi wyszukać czegoś do jedzenia.


Niestety tym razem nie uniknąłem dzielenia przedniego miejsca ze współpasażerem. Ale jakoś się pomieściliśmy. Mój towarzysz niedoli był bowiem skromnej budowy dziadkiem, a jednocześnie kolejnym mieszkańcem Czarnego Lądu, który za sprawę mojej skromnej osoby poczuł europejską dominację. Z Nkoransy znowu jechała z nami koza. Co oni - tą kozę w tą i z powrotem wożą? Ale tym razem trafił się ostrożny kierowca, nie szalał na drodze. W przypadku tro-tro to się właściwie nie zdarza. Kumasi oczywiście było kompletnie zakorkowane. 

Handlarka ubraniami wśród ulicznego ruchu Kumasi
Dwie godziny zajęło dojechanie od rogatek miasta do placu dworcowego. A z tego placu około godziny zajęło taksówce dojechać na dworzec autobusowy kompanii STC (State Transport Company). Kierowca najpierw chciał ominąć korki i pojechał w ogóle już sam chyba nie wiedział dokąd. Silnik co chwila gasł, podobno za mało wody. Później jakieś dzieciaki musiały nam pchać ten samochód. Cyrk. Ale w końcu na dworzec dotarłem, a jeszcze wystarczyło czasu, aby szybko podskoczyć do kawiarenki internetowej i wysłać do domu wiadomość, że żyję, a też starczyło cennych minut na szybki ryż z kurczakiem.

Na dworcu zaprzyjaźniłem się z bagażowym, który przypilnował mi plecaka kiedy wyskoczyłem do kafejki, później przedstawił mi kogoś, kto zna być może kogoś, kto być może może mi sprzedać trochę CFA. Franków CFA nie można na oficjalnym rynku dostać nigdzie. A chciałem mieć trochę „na start” w Burkinie. Taksówka, opłata za hotel, może coś na ząb. Na samej granicy walutę oczywiście można dostać, ale kurs zawsze jest najgorszy z możliwych. Szczęśliwie udało mi się trochę franków w Kumasi zdobyć.





I z około godzinnym opóźnieniem na dworzec w Kumasi wjechał chiński autobus, niby taki ekskluzywny, ale mam poważne wątpliwości. 


Sporo tu chińskich autobusów. Chińczycy bardzo zaangażowali się politycznie i gospodarczo w Afryce, to pewnie jeden z objawów tego zaangażowania. Z chińskiego autobusu wynurzył się nagle… kałasznikow. A do niego przyczepiony był mały człowiek, ale zakładam wyborny strzelec. Był to policjant w cywilu, który miał nas ochraniać podczas nocnej jazdy na północ, do granicy. Z jakiegoś powodu odradza się jeździć po zmroku nie tylko w Ghanie, ale chyba w każdym afrykańskim kraju, może za wyjątkiem Cape Verde, które słynie z niskiego stopnia przestępczości.

Dobrze, że bilet kupiłem kilka dni wcześniej – wszystkie miejsca w autobusie były zajęte. Jeden pasażer siedział nawet w przejściu, dzieląc miejsce z torbami i walizami poukładanymi między fotelami. Luki bagażowe były pełne.


No i ruszył dzielny chiński autobus z równie dzielnym małym policjantem na pokładzie i z jeszcze dzielniejszym przecież Pasażerem. Pędził ku północnej granicy, ku sawannie, ku słońcu, ku islamowi i wszystkiemu innemu, co północ od południa odróżnia.

Jeden z nocnych postojów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.