piątek, 2 sierpnia 2013

Pędzi dzielny tro-tro, pędzi przez busz

Kumasi, 1 sierpnia, 21:00

Ciekawą jest świadomość w chwili porannego wstawania, że rozpoczynający się właśnie dzień przyniesie kolejne przygody. To charakterystyczne dla podróży. I to w podróży piękne. 


Ponieważ nie dysponuję siecią na co dzień (choć i tak jest znacznie lepiej niż sądziłem), zmuszony byłem do jednoczesnego opublikowania dwóch kolejnych wpisów. Jeśli nie zapoznałaś/eś się z wpisem wczorajszym, zapraszam --> Jak Pasażer holenderskiej cnoty bronił

A dzisiejszego poranka zostałem zbudzony, jak wczoraj, około szóstej. Z tą jednak różnicą, że wczoraj budziły mnie odgłosy wsi. Dziś – jakaś piła czy szlifierka. Wszedłem na dach do restauracji z zamiarem zjedzenia śniadania. Nikogo nie zastałem (mimo, że budka, w której trzymano zapasy, była otwarta). Zszedłem więc na dół. Herbatniki w Afryce odgrywają bardzo ważną rolę, zwłaszcza w tej części kontynentu leżącej na południe od Sahary. W krajach Maghrebu nigdy nie zaznałem problemów z którymkolwiek z posiłków. Mnóstwo kawiarenek, restauracyjek. Do dziś wspominam naleśniki z miodem, które wcinałem o poranku w medinie w Fezie obserwując budzące się do życia miasto. A w Cape Coast? Jeśli ktoś lubi suszone ryby, poczuje się jak w raju.

Zostawiłem klucz w recepcji i ruszyłem przed siebie. Pojawiłem się na podobno głównym placu miasteczka (nie wyglądał), skąd odjeżdżały autobusy do Akry i Kumasi. Ja wybierałem się do Kumasi, w interior. Odpowiedni autobus akurat odjeżdżał, ale nie było już miejsca. Musiałem więc czekać na kolejny.

Uciekając od sprzedawczyń noszących na głowach tłuste suszone ryby, obrane gotowane jaja, wodę w woreczkach, pieczywo itd. – schroniłem się pod murami kościoła metodystów, który góruje nad placem. Kościół ładny, zadbany. Podszedł do mnie starszy człowiek, na potrzeby niniejszej relacji nazwijmy go Kweku, który zapytał, czy chciałbym obejrzeć kościół w środku. Nikt nie wiedział, kiedy będzie następny autobus do Kumasi, w środku panował pewnie przyjemny chłód, poza tym chciałem zobaczyć od środka kościół metodystów, jasne. Kweku zdobył klucz i weszliśmy do środka. Kościół był piękny. Nie dlatego, że zawierał cenne dzieła sztuki, bo takich nie zawierał. Daleko mu było do baroku. Ale, jak na warunki afrykańskie, wnętrze kościoła było nie tylko bogate, piękne i zadbane. Przede wszystkim było uporządkowane. A Afryka porządku nie lubi. W kościele metodystów mój wzrok odprężył się, spoczął na czymś statecznym, na czymś poukładanym. Jaka miła odmiana po kilku dniach miejscowego kolorowego, czasem wręcz pstrokatego, chaosu. Chaosu, który oczywiście ma swój niebywały urok. Przecież po to jeździmy do Afryki (i po to, żeby pooglądać kobiety topless, ale póki co w Ghanie widziałem topless jedynie dwie babcie). Niemniej chaos ten powoduje również pozytywne bo pozytywne, ale jednak pewne zmęczenie. Powiedziałbym, że cierpi europejski zmysł estetyki, a Europa jak by na to nie spojrzeć jest jednak znacznie bardziej stateczna i uporządkowana niż Czarny Ląd.







Kweku wytłumaczył mi, że jesteśmy w pierwszym metodystycznym kościele na Złotym Wybrzeżu, w XIX wieku świątynię postawili Holendrzy. Dziś oczywiście służy lokalnej społeczności. Obeszliśmy wszystkie balkony, nawy. Widziałem nawet sznur od dzwona, za który kapłan pociąga przed nabożeństwem. Czy Kweku był kapłanem, nie wiem. Powiedział, że jego rola polega na prowadzeniu modlitw i wysłuchiwaniu chorych. Nie jestem znawcą kościoła, nie wiem jakie miejsce w metodystycznej hierarchii to daje. Ponieważ kościół wyglądał na zamożny pozwoliłem sobie dopytać o źródła finansowania. Kweku przyznał, że kościół utrzymuje się z datków wiernych, ale wywinął się od odpowiedzi na pytanie, czy jakakolwiek pomoc płynie też od rządu. Nie chce mi się wierzyć, że tak piękna świątynia utrzymuje się z datków łożonych przez tych biednych ludzi zamieszkujących budy i szałasy rozrzucone po miasteczku. Tym bardziej, że za kościołem znajdował się drugi budynek wyglądający trochę jak elegancki hotel. Świeża elewacja, pokoje, piękne drzwi i okna. Oj żeby mój hotel tak wyglądał. Dziękując za oprowadzenie po kościele, wręczyłem Kweku pięć cedi chociaż przyznać muszę, że poczciwiec nie upominał się w żaden sposób o datek. On sprawiał wrażenie jak by cieszył się, że sprawił mi przyjemność tą wycieczką.

Żebym nie musiał czekać na nasłonecznionym placu, Kweku przyniósł mi krzesło i pozwolił usiąść pod murem kościoła, w cieniu. Krzesło postawił tak, abym widział napis na pomniku przed kościołem, który zasłaniał mi plac. Kweku naciskał też, abym koniecznie sfotografował napisy na pomniku założyciela kościoła. Sam usiadł niedaleko, czytając sobie Biblię. I pewnie zerkając czy z należytą starannością studiuję napis. A właściwie próbował czytać Biblię, bo cały czas wypatrywał autobusu do Kumasi, doradził gdzie kupić bilet. Nawet przybiegł spod kościoła do mnie, kiedy stałem przy budzie zwanej kasą, aby podpowiedzieć, bym skorzystał z innego okienka. On autentycznie przeżywał mój wyjazd do Kumasi. I biła od niego totalna bezinteresowność. Dlatego warto poświęcić Kweku nieco miejsca na tym blogu. Bo pozytywnie wyróżnił się z tłumu.

Z krzesła ustawionego przez Kweku miałem taki oto widok na plac






A autobus nie nadjeżdżał. Za to na placu stał tro-tro. Tro-tro to van przerobiony na taki mini autobus. Wciśnięto do niego dwadzieścia cztery fotele węższe od przeciętnego człowieka. Tro-tro rusza dopiero kiedy jest pełen, pędzi jak szalony i szybciej niż autobus dowozi sardynki w puszce na miejsce, o ile w ogóle dowiezie. Jakiś człowiek chodził po placu i wskazując na van krzyczał „Kumasi! Kumasi!”. Znaczy naganiacz. Kiepsko mu szło to naganianie, wszyscy czekali na autobus. Autobus jest ciut tańszy (siedem cedi zamiast dziewięciu), poza tym znacznie bezpieczniejszy. Po ponad godzinie czekania zdecydowałem się jednak na tro-tro. Mój plecak wciśnięto tak, że był dokładnie pod moim siedzeniem. I dobrze. Przynajmniej wiedziałem, że jest.

Autobus do Kumasi zdążył przyjechać, zdążył odjechać. Kweku chodził pod kościołem wyraźnie podirytowany tym faktem, ja siedziałem ściśnięty w tro-tro. Van w końcu zapełnił się na tyle, że kierowca postanowił ruszyć. Zaprzyjaźniony metodysta pomachał mi na drogę. Dobry człowiek, tak sądzę. W ogóle nie pasuje do tej nahalnej wszędobylskiej reklamy z wykorzystaniem religii, do tych pięknych filmowych uśmiechów wartych milion, którymi upstrzone są billboardy. A propos, na plac przed kościołem podjechała w pewnym momencie taksówka z wypisanym hasłem Nadchodzi dzień sądu. Kto by się skusił na przejażdżkę?

Nasz dzielny van wyprzedził wkrótce autobus. Kierowca jechał jak szalony. Do tego hamulce nie działały jak należy. Ilekroć ktoś przed nami hamował z zamiarem skrętu, nasz kierowca zjeżdżał automatycznie na przeciwległy pas chcąc uniknąć zderzenia. Ale przez to o mało nie doprowadził do zderzenia czołowego. Ogromne ciężarówki niemal ocierały się o poczciwe tro-tro. Raz nie zauważył „leżącego policjanta” – samochód podskoczył nagle i boleśnie. Dobrze, że byliśmy na tyle ściśnięci, że nikt nie wyskoczył. Naprawdę jechał jak samobójca. Pasażerowie byli wściekli, co chwila go zwymyślali. Ale ten, kapitan na swoim statku, niewiele sobie z tego robił. Mknął dzielny tro-tro przez busz, przez wioski, przez zalesione wzgórza, mknął nie bacząc na stada bydła i samochody jadące z naprzeciwka, mknął ku Kumasi albo ku sądowi ostatecznemu – to wiedział tylko los. Takie kraje jak Ghana, Togo czy Benin słyną z wypadkowości na drogach. Właśnie dlatego. Na koniec kierowca chojrak zażądał ode mnie dodatkowych pięciu cedi za bagaż.

Jak wspomniałem, krajobraz nieco zmienił się. Gęsto zaludnione wybrzeże ustąpiło zielonym wzgórzom, często zalesionym. Busz jest piękny, kapie soczystą zielenią. Wszak mamy porę deszczową. Pojawiły się stada bydła o poskręcanych rogach. A we wsiach z większą niż dotąd częstotliwością widywałem meczety. Im dalej na północ, tym społeczność muzułmańska jest liczniejsza, choć nadal zamieszkuje biedne wioski i osiedla. Prym wiodą tu chrześcijanie. Rzucił mi się w oczy też pewien kontrast. Kiedy wjeżdżasz do wsi w Polsce, nie widujesz wielu ludzi. Może parę osób. Tu, w każdej wsi, choćby tej najmniejszej, tłok był tak paskudny, że nie szło przejechać. Ludzie, miliardy straganów, samochodów, klaksonów. Pomiędzy tym wszystkim spacerowały sobie kurki. Chyba rzeczywiście jest coś nie tak z tą naszą rozrodczością.

W tro-tro spotkałem artystę z północy, z którym uciąłem sobie pogawędkę na plaży w Cape Coast wczoraj. W Kumasi odprowadził mnie z dworca do prezbiteriańskiego hostelu, gdzie postanowiłem zatrzymać się na dwie noce. Zaprosiłem go za to na kolację po zachodzie słońca (artysta jest muzułmaninem i przestrzega Ramadanu), ale nie zjawił się. W mieście, jak zauważyłem, szybciej dotrzeć do celu idąc niż jadąc. Jest ono tak paskudnie zakorkowane, że samochody ledwo się ruszają.

Prezbiteriański hostel, dawna misja, okazał się być w miarę w porządku. Na pewno dobre położenie, cena też znośna (30 cedi za noc). Wg przewodnika to miejsce jest szczególnie popularne wśród backpackerów. Między innymi dlatego miejsce to wybrałem, chciałem wreszcie poznać kogoś na trasie, podyskutować o Burkinie Faso i innych takich. Nic z tego. Tradycyjnie, okazałem się być jedynym cudzoziemcem. Ciekawe dlaczego, skoro stolica ludu Ashante, Kumasi, to tzw. must na liście wycieczkowej po Ghanie. Może niewielu odwiedza Ghanę w porze deszczowej? Ja muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony, że jestem tu właśnie teraz. Padało za dnia może raz. A powietrze jest rześkie, świeże. Chmury dają wytchnienie przed słońcem – towarzyszyły mi podczas podróży do Kumasi, dzięki czemu zelżał wszechobecny w zatłoczonym pojeździe gryzący zapach potu. Moskity póki co też nie były zbyt nieznośne. Choć przyznać trzeba, że wilgotność jest wysoka. Wszystkie moje papierowe rzeczy (przewodnik, książka Nowaka, paszport czy książeczka szczepień) poskręcały się jak mokre ścierki.

Minusami hostelu w Kumasi okazały się być: paskudnie mroczny pokój (też za dnia) oświetlony słabą żarówką i brak łazienki (łazienka wspólna). No i restauracja. W pokoju (obok Biblii) znalazłem informację, że dostępna jest restauracja. Poszedłem, znalazłem. Wchodząc do środka przestraszyłem kobietę siedzącą z koleżanką przy jednym z ładnie nakrytych stolików, oglądały telewizję. Zdziwiła się, kiedy powiedziałem, że chcę coś zjeść. Powiedziała, że nic do jedzenia nie mają. Eh…

Wyszedłem na ulicę i skorzystałem z garkuchni. Naturalnie – ryż z kurczakiem. Niczego innego mi nie zaproponowano. Wziąłem posiłek i szybko wróciłem do hostelu, bo robiło się ciemno i miasto zaczynało wyglądać nieciekawie. W pokoju rozpakowałem posiłek. W czterech foliowych woreczkach znalazłem sosy, w piątym – sałatkę. Oryginalny patent.

Ponieważ dzisiaj do Kumasi dojechałem dopiero koło piątej, było już za późno na wycieczki. Jutro na pewno wybiorę się do miasta. Tymczasem ucieszyłem się, że w pokoju odbieram sieć wi-fi należącą do hostelu. W recepcji zdobyłem do niej klucz. To ogromny plus tego miejsca. Niestety chwilę potem sieć zniknęła. Zamknęli biuro i wszystko powyłączali. Ale mają wrócić podobno rano…


Na koniec dodam, że ze względu na niepokojące informacje dotyczące napadów na autobusy, jak również ze względu na dość ograniczony zakres czasu, postanowiłem zrezygnować z przejazdu z Burkiny do Beninu. Tak to już jest, że kiedy z trasy marzeń zaczniemy wykrajać fragmenty niebezpieczne, pozostanie zaledwie kawałek tej trasy, a i też nie bez emocji. To kolejny tego typu krok po darowaniu sobie ze względów bezpieczeństwa Abidżanu i Yamoussoukro (Wybrzeże Kości Słoniowej) oraz słynącego ze swojego muzeum Niamey (Niger). Wszystko po to, żeby bezpiecznie wrócić do domu. W Beninie nie ma wielu atrakcji, wstępny plan zakładał pobyt dwu- może trzydniowy. Tak więc wiele nie stracę. To stosunkowo niewielki kraj. Natomiast sam przejazd do granicy, jak wynika z raportów, stał się bardzo niebezpieczny. Zaoszczędzony czas mam zamiar przeznaczyć na wizytę we wioskowym rezerwacie małp jakieś 100 km na północ od Kumasi. To dość ciekawy lokalny projekt. Zastanawiam się jeszcze nad Togo. Podobnie jak Benin, Togo też nie obfituje w moc atrakcji, no może poza tym, że jest stolicą woo-doo. Oba kraje chciałem przeciąć skosem z północnego wschodu na południowy zachód, na każdy z nich przeznaczając około trzech dni (bo tam naprawdę nic takiego nie ma). Dodatkowy impuls stanowi wymóg ubiegania się o wizę do każdego z tych krajów z osobna. Układając plan zakładałem, że wszystkie obejmie wspólna wiza VTE, której już podobno nie ma. To się po prostu nie kalkuluje. Nie wyobrażam sobie aplikowania o wizę, aby odwiedzić muzeum w Niamey czy dwie wioski w Beninie. Jak już pisałem wcześniej – kiedy coś się udało, zniszczyli. A szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.