piątek, 2 sierpnia 2013

Jak Pasażer holenderskiej cnoty bronił

Cape Coast, środa, 31 lipca 


Po nocy wypełnionej polowaniem na natrętnego moskita (czasem tak jest, że wleci ci do pokoju jeden malutki komar i żyć nie daje) miałem prawdziwie swojską pobudkę. Do moich zmęczonych już życiem uszu dotarło najpierw pianie koguta. Piał tak wytrwale i zawzięcie jak by za cel postawił sobie właśnie obudzenie mnie. Spoglądam na zegarek – szósta rano (w Polsce ósma). Po kogucie zaczęły do mnie docierać kolejne dźwięki. Bawiące się dzieciaki, ludzie krzyczący do siebie zamiast rozmawiać, klaksony, beczenie owiec. Rozpoczął się nowy dzień na Czarnym Lądzie. Rozpoczął się nowy upał, który kazał mi już o siódmej być zlanym potem. Tęsknię za chmurami z Akry. Nie czekając na wiele opuściłem hotel, opuściłem wieś i wyruszyłem do Cape Coast (w którym ścieki też pływają sobie ulicami).

Tędy ścieki wpadają sobie na plażę
A tuż obok oczywiście - bawią się dzieci
Spodziewałem się trochę, że zatrzymując się w Sammo Guesthouse napotkam ziomków z Europy. Nie. Rzuciłem okiem na księgę gości i zauważyłem, że jestem jedynym cudzoziemcem. Reszta to miejscowi. Przed jakimś czasem była para Australijczyków, ale już odjechali do Kumasi. Spędzili tu tylko jedną noc. Zresztą ja też inaczej nie planuję. Choć pokój w standardzie podobnym do tego z Elminy (może łazienka bardziej zachęcająca, no i jest prąd), cena jednakowa (20 cedi), to jednak otoczka jest bardziej pociągająca. Sammo dysponuje restauracją, wg przewodnika serwującą dobre lokalne jedzenie. Nie omieszkam spróbować. Facet z recepcji też jest miły. Zgodzili się zrobić mi pranie, choć przyznać trzeba, że kobieta, której przypadł ten zaszczyt, nie była zachwycona. Po paru minutach przyszła do mnie i zażądała opłaty pięć cedi. Ale pranie jest ważne, bo ja nieustannie ociekam potem, tym razem w ładniejszym nieco Cape Coast.

Za  tymi drzwiami czai się łazienka...

Łódź 'Psalm 121' gotowa do połowu
Baner - Kaplica Życia w Przeznaczeniu zaprasza na wieczorny show
Z pokoju mam widok na miasteczko, dość charakterystyczny dla wybrzeża Ghany. Kolonialne zabudowania, zniszczone, uzupełnione afrykańskimi budami. Generalnie wybrzeże jest najbogatsze w zabytki. Jadąc na północ trzeba już pokonywać większe dystanse. Ludy tubylcze nie pozostawiły wielu miast ani wielu budowli trwających lat kilkaset, choć gdzieniegdzie można takie znaleźć, pokonując setki kilometrów z miejsca na miejsce. A i kolonizatorzy nie zabawili na północy zbyt długo, niewiele więc zdążyli pobudować. Im bliżej Sahelu, tym odległości pomiędzy osadami większe. Gdybym chciał się wybrać do Mali czy Nigru, tam do kolejnej atrakcji jedzie się niejednokrotnie jakieś tysiąc kilometrów. Dlatego twierdzę, że trzy tygodnie na Czarnym Lądzie to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Kiedyś ruszę dookoła świata, Żonę choćby przemocą zmuszę do tej wyprawy. Swoją drogą znając Żonę moją nie uważam, by trzeba ją było zbyt długo namawiać, a tym bardziej zmuszać. Prawdziwy z niej przecież podróżnik, a nie jakiś ledwie towarzysz drogi. Gdyby nie nasz dzieciaczek byłaby tu koło mnie i pewnie i jej, i mi, byłoby znacznie przyjemniej. Ale dzieciaczek jest i Kochana czeka na mnie w kraju walcząc z przeciwnościami losu, choć walka to niełatwa. A ja tu z daleka, z ziemi obcej pod każdym względem, trzymam za nią kciuki. I gdzieś tam w środku odliczam dni do powrotu bo przecież dom zawsze domem będzie. A dom tam, gdzie moi Bliscy.

Widok z pokoju

Widok z pokoju
Wróćmy jednak do Afryki. Jadąc do Cape Coast podążaliśmy samym brzegiem oceanu. Rzędy palm, spienione fale, rybackie łodzie. Niesamowicie wygląda kilkudziesięciu mężczyzn ciągnących linę, żeby przyciągnąć do brzegu walczącą z silnymi falami łódź, którą ich koledzy wracają z połowu. Ogromne sieci. Na plaży dzielni rybacy dłubali w drzewie nowe łodzie, tak więc proces produkcyjny jak na dłoni. Sam folklor. Miasto również dość ciekawe.

Oczywiście największą atrakcją mieściny jest twierdza, która przechodziła z rąk do rąk, ale finalnie wylądowała w rękach Brytyjczyków. Swoją drogą nie sądziłem, że Szwedzi i Duńczycy zakładali forty na Złotym Wybrzeżu. Otóż zakładali, właśnie ten w Cape Coast. Skandynawia zupełnie nie kojarzy się z kolonializmem, a tu proszę. Warto dodać, że przez Cape Coast przeszło jakieś dwadzieścia pięć procent niewolników wysyłanych do Ameryk. A niewolników do Ameryk wysłano miliony. Przez kilka godzin spacerowałem po twierdzy. Choć wołano mnie kilka razy, nie dołączyłem do żadnej z grup oprowadzanych przez przewodnika. Takie miejsce trzeba odwiedzić w ciszy, w skupieniu. Wielu niewolników zmarło jeszcze tu, w podziemiach. Odwiedziłem pomieszczenia, w których ich trzymano. Koszmar. W ciemnościach niejeden niewolnik tracił wzrok, tak długo tam siedzieli stłoczeni. Oczywiście taki do pracy nie nadawał się. Słabsi nie jedli, ginęli. Najsilniejsi trafiali na statki. Ciekawostką jest, że nad pomieszczeniami, w których trzymano oczekujących na statek niewolników, kolonizatorzy wybudowali kaplicę. Podczas nabożeństw słychać było wołania o pomoc. Co ci ludzie myśleli, jaki mieli światopogląd, jak interpretowali takie pojęcia jak Dekalog, jak bliźni? Dla dzisiejszego człowieka to nie do pojęcia. Ogromną rolę w handlu niewolnikami odegrali zaprzyjaźnieni z kolonizatorami Afrykanie, którzy wyłapywali i dostarczali Europejczykom swoich współziomków w zamian za tanią biżuterię, alkohol i broń palną.













Twierdza nie zawiera ciekawych eksponatów, eksponatem jest ona sama w sobie. Poszczególne pomieszczenia są kompletnie puste. A szkoda, bo można by tu urządzić naprawdę świetne muzeum. Jest niewielka wystawa, głównie fotografii i rysunków. Odniosłem wrażenie, że adresowana jest głównie do tzw. Afro-Amerykanów, którzy z biegiem czasu zatracili świadomość swych korzeni. Faktycznie pewnie niewielu Murzynów z Bronxu czy Brooklynu zastanawia się, do którego plemienia należeli ich przodkowie. Dość obszernie przedstawiono wybrane sylwetki jak Martin Luther King, Bob Marley, brakło tylko Baracka Obamy, choć na terenie twierdzy wmurowano tablicę na jego cześć. Obama cieszy się w Ghanie olbrzymią estymą.







W twierdzy i na plaży przy niej widziałem nawet sporo turystów. Jest tam hotel, który przyjezdni z tego co zauważyłem sobie dość upodobali. Na plaży kilka dziewczyn postanowiło poopalać się w strojach kąpielowych budząc zdumienie i zachwyt Afrykanów. W znajdującej się tam restauracji zamówiłem lunch, po dniu w Elminie miałem niedosyt posiłków. No i przyznam, zaszalałem, zjadłem „europejskiego” hamburgera, jak już przegoniłem robaka, który po nim biegał. W posiłku towarzyszył mi artysta (naturalnie liczył na sprzedaż swoich dzieł), przybysz z okolic Tamale, należący do ludu Ashanti. Pogawędziliśmy sobie o życiu i innych takich. Powiedział mi, że jakieś Niemki skarżyły mu się, że zostały napadnięte w Akrze. Nie zdziwiłbym się, gdyby stało się to na Placu Niepodległości.

Parę dziewczyn z Holandii spotkałem też w kawiarence internetowej, do której trafiłem nie bez trudu. Po drodze zostałem niemal stratowany przez grupę owiec, które wybiegły nagle spomiędzy zabudowań, przebiegły tuż przy mnie, przez ulicę i zniknęły między zabudowaniami z drugiej strony. Jak szybko się pojawiły, tak szybko zniknęły. Samopas, nikt ich nie pilnował. Zresztą owce, barany, kury czy świnie chodzą dość swobodnie po tutejszych miastach i wsiach, nawet w centrum stolicy. Ale wracając do dziewczyn z Holandii - w kafejce wzbudziły poruszenie wśród śmigających po sieci młodzieńców-tubylców. Owi młodzieńcy spoglądać zaczęli na mnie jakby z zazdrością, sądząc pewnie, że należę do grupy i w pewnym sensie stoję na straży cnoty i godności moich towarzyszek podróży. Też mi rola – stać na straży cnoty Holenderek. Równie dobrze można pilnować psa, żeby nie muczał. Bierzcie sobie te Holenderki, Polkom nie sięgają one do pięt. O tym wie przecież każdy, kto Polkę kiedykolwiek spotkał. Czy to nie nasz Prezydent nazwał kiedyś Dunki kaszalotami? A są chyba podobne do koleżanek z Amsterdamu.

Kawiarenka na pierwszy rzut oka zdawała się być przyjemna i dość tania (cedi za godzinę). Niestety co jakieś dziesięć minut siadała sieć. Przez długi czas pisałem do Żony zastanawiając się, dlaczego nie odpisuje, żeby w końcu dojść do wniosku, że ona nie widzi tego co piszę. Kiedy już wydawać by się mogło, że sieć zaczęła w miarę normalnie funkcjonować – wyłączono prąd. Holenderki były niepocieszone, nie mogły pogawędzić z koleżankami-kaszalotami.

Wieczorem, za reklamą Rough Guide jak i pana z recepcji, wszedłem na dach hotelu, w którym się zatrzymałem. Nieoświetlone i strome schody stanowiły pewne wyzwanie. Na dachu kilka stolików, krzesełka i głośna muzyka hip-hop. Nikogo nie było. Byłem jedyny. Powitał mnie David, który zaprosił do stołu, podał kartę. Coś lokalnego… Do wyboru parę rodzajów spaghetti, pizza i lazania. Poprosiłem o coś jednak bardziej lokalnego. Porozmawiał chwilę z siostrą, która tam gotowała, po czym zdecydowali się przyrządzić mi kasawę z kurczakiem. W smaku trochę przypominała poczciwego ziemniaka, smaczna. A żeby dodać więcej tego smaczku, do popicia dostałem napój owocowy sprowadzony z Tajwanu. David nie omieszkał przysiąść się do mnie. Pokazał mi swoją kolekcję banknotów, które uzbierał od przybyszów z różnych krajów. Nie ukrywam, że przejrzałem z zainteresowaniem, pomimo słabego światła jarzeniówki. A propos! Dlaczego oni tu wszędzie montują jarzeniówki? W Elminie w pokoju jarzeniówka, tutaj w pokoju jarzeniówka. Przed pokojem jarzeniówka (niebieska). W Akrze z tego co pamiętam też była jarzeniówka, chociaż przyznam, że tak dokładnie to nie pamiętam. Przecież to może wypalić oczy. Wracając do Davida, okazało się, co nie dziwi, że jest artystą. Później okazało się, że jest też przewodnikiem. A także, że organizuje festiwal panafrykański, na który zjechało wielu artystów ze swoimi dziełami i chętnie mi pokaże na wypadek gdybym akurat planował roztrwonienie skromnego mojego majątku. Ja rozumiem, że na turystach niejeden chce zarobić. Nie mam nic przeciw temu, żeby artysta prezentował swoje prace. Ale czy oni muszą się dosiadać podczas posiłku? Robią to, bo wiedzą, że nie ucieknę.

Na koniec – z góry przepraszam. Nie lubię odgrzewania poruszonych już wcześniej tematów, bo Afryka dostarcza ich tylu, że naprawdę nie trzeba się powtarzać. Ale mam trzy typy z dzisiejszego spaceru po Cape Coast:
  1. Sklep alkoholowy „Chwała Panu”
  2. Salon fryzjerski „Kocham Jezusa”
  3. Sklep spożywczy „Roznosiciele zbawienia”
Możecie nie wierzyć, ale ja to dziś naprawdę widziałem.


Pogodnego dnia życzę, pozdrowienia z Ghany! A ja powoli szykuję się do snu, jutro czeka mnie podróż do Kumasi – stolicy ludu Ashanti. Tym samym żegnam się z orzeźwiającym oceanem. Interior upalny czeka.

Na koniec widziane z murów twierdzy:















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.