wtorek, 13 sierpnia 2013

Choroba Pasażera

Ouagadougou, 11 sierpnia

Kazimierz Nowak podczas swojej pięcioletniej podróży po Afryce malarię przechodził wielokrotnie. Nie było wtedy ani Lariamu ani Malarone. Brał tylko chininę, a i też ze względów finansowych nie tyle, ile powinien. Po powrocie do Polski pożył jeszcze rok, po czym zmarł w wyniku komplikacji pomalarycznych. Kolorowa i ekscytująca Afryka ma też swoje mroczne oblicze. I wcale nie węże, pająki i inne działające na wyobraźnię zwierzęta stanowią tego najdotkliwszy obraz.

Dzisiejsza noc była tragiczna. Miotały mną straszna biegunka i wysoka gorączka. Termometru co prawda nie miałem, ale mając wysoką gorączkę doskonale ma się tego świadomość. Rozpalone ciało, na zmianę napady dusznego gorąca i przeszywającego zimna, obfite pocenie, zawroty głowy. Biegunka równie wyczerpująca, gnająca do toalety właściwie po każdym pojedynczym łyku wody. Może ze trzydzieści razy w ciągu nocy. Szczęście w nieszczęściu tym razem trafił mi się pokój z łazienką. Do tego dodać należy nieznośny ból brzucha i zmęczenie spowodowane tym, że przez cały dzień niemal nic nie zjadłem. Oto skutek bliskiego spotkania z florą bakteryjną strefy tropikalnej.

Kiedy pojawiły się pierwsze objawy infekcji za dnia, sądziłem, że to tzw. choroba podróżnika, choć dwa tygodnie po przybyciu do Afryki to dość długi czas na jej pojawienie się. Właściwie, można powiedzieć, ostatni dzwonek. Nocne objawy uświadomiły mi jednak, że to nie choroba podróżnika, która za parę dni przejdzie. To coś znacznie poważniejszego. Podejrzewałem dyzenterię, którą raz już w przeszłości przeszedłem podczas podróży, i która wówczas dawała analogiczne objawy. Wyleczył mnie wtedy sympatyczny doktor z Wadi Musa, niewielkiego jordańskiego miasta tuż przy starożytnej Petrze. Słono skasował od ubezpieczyciela, ale od tego właśnie jest ubezpieczenie. Bez niego oczywiście nie ruszamy się nigdzie poza Unię.

Podjąłem jedyną słuszną decyzję – trzeba się zgłosić do kliniki. Nie wiem, na jakim poziomie znajdują się kliniki i szpitale w Bobo-Dioulasso, pewnie występują istotne braki, w Ouagadougou jest natomiast klinika międzynarodowa, przeznaczona dla cudzoziemców, kiedyś przynależała organizacyjnie do francuskiej ambasady. Trochę zajeżdża apartheidem, ale dla mnie istotne było, by miejsce było czyste i godne zaufania. Aby nikt nie kuł mnie używaną już igłą, bo to jest w Burkinie smutnym standardem. Miałem bilet na pierwszy poranny autobus do stolicy, i po dotarciu na miejsce (ponad 300 km) planowałem wizytę w klinice.

Noc dłużyła się w nieskończoność, spałem w sumie może ze dwie godziny. Męczyła mnie gorączka, biegunka, ból brzucha. To był koszmar. Szczęśliwie nadszedł nareszcie świt, gorączka trochę odpuściła, a ja przestałem pić wodę jakieś dwie godziny przed odjazdem autobusu, aby nie komplikować sobie i innym podróży. I jakoś do Ouagadougou dojechałem. Na dworcu TCV czekał na mnie brat Abdou (przepraszam za to brat Abdou, ale nie pamiętam jego imienia, na pewno zaczyna się na ‘s’, więc nazwijmy go S.). Razem z S. pojechałem prosto do międzynarodowej kliniki. Tam przyjęła mnie pielęgniarka, Włoszka mieszkająca w Burkinie od ponad dwudziestu lat ze względów rodzinnych. Na szczęście dukała trochę po angielsku, na pewno lepiej niż ja po francusku. Wieża Babel.

S. bez wahania przyznał, że o takich szpitalach mieszkańcy Burkiny mogą tylko marzyć. Na zdjęciach recepcja międzynarodowej kliniki w Ouagadougou:



Zdziwiło mnie trochę, że nie kazała pobrać próbki kału do badania, nie podłączyła mi też kroplówki. A przecież byłem niesamowicie słaby i na pewno kompletnie odwodniony. Za to oberwało mi się za niepicie wody przez ostatnie parę godzin. Pielęgniarka powiedziała, że to bardzo niebezpieczne i nawet podczas biegunki trzeba pić, choćby trzeba ją było pić siedząc na sedesie. Nie wytłumaczyła tylko jak to się ma do autobusu. Zrobiła mi za to sympatyczna Włoszka szybki test na malarię. I teraz uwaga podróżni – jeśli jesteście w strefie malarycznej albo byliście w niej w ciągu minionego roku – każda wyższa gorączka powinna z automatu oznaczać malaryczny test krwi. Ja na szczęście malarii nie mam, ale ta choroba to wcale nie opowiadania zamierzchłych czasów. Nie tak dawno temu para polskich globtroterów gdzieś we wschodniej Afryce nabawiła się malarii, która doprowadziła ich do śmierci. Ryzykowali niesamowicie, bo nie brali żadnego leku prewencyjnego przeciw tej chorobie. W Afryce to albo Lariam (często powoduje depresję) albo Malarone (najdroższy, ale podobno najlepszy). Żadna z tych tabletek nie jest szczepionką i nie daje pełnej ochrony. Ale zmniejsza ryzyko, a to w przypadku potencjalnie śmiertelnej choroby już dużo. Jeśli jesteście w strefie cholerycznej i macie intensywną biegunkę, też trzeba to sprawdzić pod kątem cholery. Nawet jeśli mieszkamy w dwudziesto-gwiazdkowym hotelu.

Pielęgniarka skontaktowała się z lekarzem, który obiecał pojawić się za trzy godziny. S. zabrał mnie swoim skuterem do swojego rodzinnego domu. Tam miałem spędzić noc. Nocleg w prywatnym domu to cenne doświadczenie. Można podpatrzeć jak wygląda prawdziwe życie Afrykanów w Burkinie. Przed tego typu zaproszeniami nigdy nie uciekałem, chociaż zazwyczaj oznaczają one standard niższy niż w najtańszym nawet hotelu. Rodzina S. jest doskonałym przykładem kształtu  życia rodzinnego w Burkinie. Rodziny są bardzo liczne. Razem ze sobą (w jednym gospodarstwie) mieszkają ciotki, wujkowie, dziadkowie, biega kupa dzieciaków i wszyscy są zadowoleni. Z podwórza wchodzi się osobno do pokoju czy mini-mieszkania poszczególnych członków rodziny. Zazwyczaj są to gliniane domki kryte blachą falistą. Oczywiście wyposażone bardzo skromnie i, jak na Afrykę przystało, bardzo chaotycznie. Walają się po kątach zakurzone i nikomu niepotrzebne śmiecie. Najczęściej jedynym w miarę luksusowym artykułem jest również zakurzony telewizor. Z glinianych chatek sterczą anteny satelitarne. Wieczorem Abdou oprowadził mnie po domostwach swoich znajomych i krewnych tak że miałem sporą próbkę do obserwacji, oczywiście wszyscy żyją koło siebie jak by komu było za mało ludzi na własnym podwórzu.



Zanim jednak Abdou oprowadził mnie po okolicy, S. zabrał mnie z powrotem do kliniki. Tam spotkałem lekarza, który za grosz nie wzbudził we mnie zaufania. Trampeczki, białe skarpetki, zawadiacka bródka, kolczyki w uchu i dość luzackie podejście do życia. Chciałem facetowi podpowiedzieć, że Przystanek Woodstock to na innej linii. Ale skąd mam wiedzieć, czy dla figo fago jest jakaś alternatywa? A jeśli to jedyny dostępny lekarz? Trzeba było się oswoić. Lekarz zapytał czy mówię po hiszpańsku. Z tego wnioskuję, że Hiszpan. To by nawet pasowało. I do tego baśniowe nazwisko – Lancelot. Dobrze, że nie Don Kichot… Doktor Lancelot obmacał mi brzuch, wypytał o objawy i zgodził się ze mną, że to pewnie dyzenteria. Trochę był zaskoczony mocą, z jaką wystąpiły dolegliwości. A co, jak Pasażer choruje, to porządnie, nie jak panienka! Poprosił, żebym pojawił się jutro na badaniu krwi, ale jutro rano mam przecież autobus do Ghany. A autobus jeździ trzy razy w tygodniu, trzeba rezerwować bilety z wyprzedzeniem itp. Wolałem nie stracić tego dojazdu, a z lokalnych linii korzystać nie chciałem, bo z tego, co wiem, nie dostają obstawy wojska. Doktor machnął więc na badanie krwi, ale umówiliśmy się, że dostanę dość mocny antybiotyk. Do tego lek na biegunkę, do tego paracetamol i do tego lek przeciwwymiotny, którego nie dostałem, ale nie szkodzi, bo akurat na tę dolegliwość szczęśliwie nie cierpię.

Na stronie kliniki przeczytałem, że to instytucja non-profit. I owa instytucja non-profit policzyła mi za konsultację z doktorem rock&roll ponad trzydzieści tysięcy franków. Z grubsza to coś pomiędzy 150 zł a 200 zł. Tyle płacę za wizyty u specjalistów na Nowym Świecie. Zakładam, że ubezpieczenie zwróci mi za tą przygodę w Ouagadougou. Fakturę mam, tak więc spróbujemy. Leków nie było łatwo dostać, ale w drugiej aptece na szczęście udało się. Dla zainteresowanych  – w Burkinie chyba nie produkuje się leków, zwłaszcza tych bardziej złożonych. Te, które dostałem, zostały wyprodukowane we Francji.

Tak więc mogłem rozpocząć swoją kurację i jeszcze się z tym wyrobię do wyjazdu z Afryki (antybiotyk jest na pięć dni).


Wieczór spędziłem z rodziną S. Dowiedziałem się, że będę dzielił łoże z samym S. Spełnię więc marzenie niejednej ciekawej świata kobiety – noc z przedstawicielem rasy czarnej. Jutro zaraportuję w szczegółach, napiszę też słów parę na temat relacji rodzinnych w rodzinie S. Bo jest ciekawie, trochę bulwersująco i, tradycyjnie, niesłychanie chaotycznie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.