wtorek, 6 sierpnia 2013

Pasażer rusza na prowincję

Boabeng, 3 sierpnia, sobota

Minął tydzień odkąd przyleciałem na Złote Wybrzeże. Dokładnie jedna trzecia wyprawy. Jeszcze dwa i przyjdzie zbierać się z powrotem do Europy, z bagażem nowych doświadczeń i wrażeń. Trzy tygodnie to zdecydowanie za mało, chociaż tęsknota za Bliskimi pewnie i tak nie pozwoliłaby mi na dłużej. Ten wczorajszy, symboliczny jak by nie było, wieczór uczciłem kolacją z ulicznej garkuchni – banku z rybą (która najpewniej zmarła śmiercią głodową). Banku próbuję drugi raz i chyba się nie przekonam. Przesolona papka. Może za trzecim razem mi wyjdzie, zobaczymy.




Tymczasem o poranku wybrałem się na miasto w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. Zazwyczaj miałem herbatniki, nieopatrznie jednak wszystkie wczoraj zjadłem. Byłem głodny. Mimo, że mieszkam w samym centrum Kumasi, kawiarni czy sklepu w naszym rozumieniu tutaj nie uświadczysz. Są banki, fryzjerzy, sprzedawcy okularów, ale sklepu spożywczego nie ma. Wszyscy jeżdżą na bazar, z którego Kumasi słynie. Ja mam alergię na bazary.

Parę ulicznych garkuchni, natomiast restauracji jako takiej nie odkryłem. Głupio zjadać pieczonego kurczaka czy smażoną rybę na śniadanie, a to właśnie garkuchnie serwują. Szczęśliwie zauważyłem tabliczkę ‘supermarket’. Czyżby? Może. Poszedłem tam. Supermarketem okazała się być drewniana buda, w której można było kupić wodę, kilka rodzajów zapuszkowanych warzyw, wafelki, jogurt i parę napojów w puszkach. I to wszystko. Buda była ciemna, mroczna, i w przeważającej części pusta. Korciło mnie, żeby spróbować jogurt. Nie jest to najlepszy pomysł, ale miałem ochotę na coś lokalnego, a jogurt produkowany jest w Kumasi. Odpuściłem sobie jednak nie mogąc doczytać daty przydatności do spożycia. I tak oto na śniadanie kupiłem dwie paczki wafelków z Wietnamu i puszkowane mleko sojowe z Tajlandii. Takie śniadanko sobie schrupałem słuchając dobiegających z kościoła śpiewów murzyńskich.


Nadszedł czas, by Kumasi opuścić. Poszedłem więc do recepcji, żeby zanieść klucz. Przed recepcją (która była zamknięta) siedział dostojny rosły mężczyzna, lekko przyprószony, w tradycyjnym stroju Ashanti. Czekając na recepcjonistkę uciąłem sobie z egzotycznym (choć tak właściwie to ja tu byłem bardziej egzotyczny) dostojnikiem krótką pogawędkę. Okazało się, że idziemy w tym samym kierunku. Ashanti obiecał, że odprowadzi mnie do tro-tro jadącego do Nkoransy. W drodze rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Wydało się, że moim przewodnikiem jest sam dyrektor miejscowego liceum. Ubrał się w tradycyjny strój plemienny, ponieważ podążał na pogrzeb. Ashanti urządzają pogrzeby w soboty. Później, jadąc przez wioski właściwie w każdej widziałem ludzi w czarnych szatach. Bo, podobnie jak my, Ashanti do pogrzebu ubierają się na czarno. Dyrektor (ma pod sobą jedenastu nauczycieli i między 300 a 400 uczniów, co podkreślił wyraźnie) pochwalił się też, że nosi również tradycyjne sandały, pokazując mi lśniące skórzane obuwie. Niestety na aparat fotograficzny, jak wiele osób Zachodniej Afryki, miał alergię. Powtarzając za dyrektorem, Ashanti ubierają się w tradycyjne szaty właściwie już tylko w wyjątkowych okazjach i do kościoła. Doprowadziwszy mnie do pojazdu na zatłoczonym placu (byłym torze wyścigowym), dyrektor pożegnał się ze mną i poszedł na pogrzeb. Ludzie w Ghanie bywają bardzo pomocni.


Cieszę się, że udało mi się „złapać” tro-tro jadący bezpośrednio do Nkoransy. Okazało się, że w pojeździe tuż przy moim plecaku jechała koza. Murzynów bardzo rozweselił widok mnie robiącego temu zjawisku zdjęcie. Na moją głośną uwagę towarzystwo obiecało, że koza podczas jazdy nie wypróżni się na mój bagaż. 


Damy, które szeroko rozsiadły się w samochodzie, przystąpiły do śniadanka. Od którejś z licznych na dworcu handlarek kupiły sobie plastikowe pudełeczka z posiłkami. Jedna zajadała ryż z kurczakiem, inna kawałki mięsa w jakimś sosie, który z gracją spływał po delikatnych paluszkach madamme. Madamme jednak niewiele sobie z tego robiła zajadając z rozkoszą, by po chwili dłoń cała była już w pachnącej intensywnie mięsem mazi. Handlarki dźwigające na głowach stosy plastikowych pudełek to również widok niezapomniany dla turysty.

I już po chwili jechaliśmy ponownie przez busz, minęliśmy też pasmo niewysokich, ale malowniczych, gór. Ponieważ tylnia klapa pojazdu nie domknęła się z uwagi na stos bagaży, dym z rury wydechowej wpadał do środka, co czułem dość intensywnie. Żal mi było kozy. A wyrzucające z siebie kłęby czarnego smolistego dymu tro-tro raczej nie spełniają jakichkolwiek ambitniejszych norm środowiskowych. Po dotarciu na miejsce odszukałem samochód jadący do wsi Boabeng. Kierowca kazał mi usiąść na przednim siedzeniu, co byłoby łatwe do wykonania gdyby nie fakt, że tam już ktoś siedział. Myli się kto uzna, że widać kierowca nie wiedział, że tam ktoś siedzi. Wiedział doskonale. Ale każda dodatkowa osoba to dodakowe cedi. Skończyło się na tym, że z przodu usiadł ktoś inny, mniejszy. A ja trafiłem do tyłu. Dwaj panowie z przodu na jednym fotelu wyglądali podczas jazdy na całkiem zżytą parkę… Komiczny widok.

Asfalt skończył się, wjechaliśmy na drogę szutrową, która zdawała się być węższa z każdą mijaną wsią. A wioski z dala od głównej drogi nie są bogate. Widywałem w niektórych chatki polepione z glinianych cegieł, przykryte strzechą z liści. Coś dla miłosników Stasia i Nel. Bieda aż piszczy. W końcu wąską już bardzo szutrówką, gdzie jakikolwiek widok przysłaniały rosnące na poboczach wysokie na jakieś dwa czy trzy metry trawy i krzaki, dojechaliśmy do Boabeng. Stamtąd pomocni tubylcy doprowadzili mnie lasem do guesthouse’u, jaki uruchomili dla swoich gości – to element szerszego projektu z gatunku tzw. ekoturystyki, mającego na celu ochronę i popularyzację żyjących w tym lesie małp. Nazywają to małpim sanktuarium. I rzeczywiście, niedługo po wejściu do lasu powitały mnie dwie małpy.


Pracownicy sanktuarium twierdzą, że małpy to jedyne warte tu uwagi zwierzęta. Mogę swobodnie poruszać się w klapkach nie obawiając się ugryzienia czy to węża, czy jakiegokolwiek innego paskudztwa. Ale już musiałem przeskoczyć nad wielkimi czarnymi mrówkami, które gdy poczują się zaatakowane, potrafią boleśnie pokąsać. Kiedy wpisywałem się do listy gości tradycyjnie zwróciłem uwagę na to, kto tu jest. Więc okazuje się, że na noc zostaję jako jedyny. Co prawda zjawia się tu raz po raz turysta, ale przyjeżdża z Kumasi, po czym jeszcze tego samego dnia do Kumasi wraca. Nie wiem, ile oni spędzają tu czasu, bo droga z Kumasi to kilka godzin z głowy. Wycieczka po lesie z przewodnikiem trwa godzinę, ale ma na celu jedynie zapoznanie gościa z lasem, by ten później, podczas samotnej wycieczki, nie pobłądził.

Mi się do Kumasi nie spieszy. Z przyjemnością spędzę weekend w tym zacisznym zielonym miejscu, z dala od korków, hałasu i smrodu. Usiadłem sobie na ganku, poczytałem Nowaka, a towarzyszył mi śpiew ptaków i gdakanie spacerujących tu kur. Dodam, że pokój jest tańszy niż u prezbiterian w Kumasi, choć łazienka jest tu na dworze, z czego pewnie cieszą się moskity. Za to jest tu kobieta, która przyrządza posiłki. Proste, ale przecież nikt nie powiedział, że muszą być skomplikowane. Dowiedziałem się, że mieszka tu dwoje Kanadyjczyków, naukowców z Calgary. Robią badania nad małpami. Mają tu zostać aż do listopada. Ci to wypoczną od cywilizacji. Ja dzisiaj do lasu już nie pójdę, ponieważ przyjechałem zbyt późno na wyprawę w gąszcz. Jutro mam zamiar jednak zrobić sobie prawdziwie leśny dzień. A pojutrze rano wyjadę z powrotem do Kumasi, ponieważ po południu mam autobus do Ouagadougou (Burkina Faso).

Wieczorem dostałem kolację – ryż z rybą z puszki. Jednocześnie zmieniłem pokój – w moim dotychczasowym żarówka ledwie dawała jakiekolwiek światło, do tego migała. Jak w horrorze. Na szczęście, ponieważ poza kanadyjskimi naukowcami jestem tu tylko ja, ze zmianą pokoju nie było żadnego problemu. Ludzie są tu mili i pomocni. To na pewno zapamiętam z Ghany. Tymczasem wsłuchuję się w odgłosy lasu. Cykady już spowszedniały, ale z lasu dobiegają odgłosy przypominające rozkrzyczane dzieci, które gdzieś tam daleko dopingują podczas meczu. Mieszkańcy tej wsi tradycyjnie szanują naszych skaczących po drzewach kuzynów. Jutro będę miał okazję poznać ich nieco bliżej.

1 komentarz:

  1. Czy ta kózka jest rudawa? Jeszcze nigdy nie widziałam kozy w takim kolorze - bardzo ładna. Świetny opis podróży "tro-trotem" - takie szczegóły są najciekawsze:)

    OdpowiedzUsuń

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.