piątek, 9 sierpnia 2013

Je ne parle pas francais

6 sierpnia, Ouagadougou

Przed świtem jeszcze wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się charakterystyczne gospodarstwa obwarowane murem, zza którego wyzierały biedne okrągłe domki kryte strzechą. To zabudowa typowa dla terenów położonych blisko Sahelu, i dla samego Sahelu zresztą też.

Do granicy Ghany we wsi Paga dojechaliśmy już po świcie, co mnie ucieszyło biorąc pod uwagę złą sławę drogi do stolicy Burkiny. Formalności graniczne po stronie Ghany nie były ani długie ani też skomplikowane – kontrola książeczek szczepień, kontrola paszportów i żegnaj Złote Wybrzeże.



Tu kończy się Ghana
Oto wkraczamy w strefę wpływów kultury francuskiej. I tu niestety formalności przedłużyły się znacznie. Z paszportem jakoś poszło, po czym przyszło cło. Warto tu przedstawić pokrótce jak wygląda kontrola celna w Afryce. Nie tylko zresztą na granicach, bo przecież wewnątrz państw, wzdłuż dróg, też rozmieszczone są blokady przeróżnych służb, w Ghanie szczęśliwie niezbyt dolegliwe. Chyba tylko raz kierowca tro-tro musiał się wykupić. Otóż kontrola celna w Afryce wygląda tak – do pojazdu podchodzi grupa funkcjonariuszy, która zrzuca tudzież wyjmuje z pojazdu co znaczniejsze bagaże. Co jest w środku, nieistotne. Celnicy nie dokonują oględzin. Po wyrzuceniu bagaży funkcjonariusze podejmują z ich właścicielami negocjacje. Wybór jest prosty – jedziesz dalej albo stoisz. W ręku podróżnego niewiele jest atutów. Dlatego celnicy najczęściej dostają czego chcą. W Gwinei-Bissau byłem świadkiem, kiedy policjanci pozrzucali z dachu pojazdu ogromne i ciężkie wory z jakimś ziarnem, bo ich właściciel nie chciał uiścić łapówki. Po czym usiedli sobie wygodnie w cieniu i spokojnie czekali nie przejmując się tym, że te wory ktoś później będzie musiał załadować. Właściciel ziarna, nie bez presji ze strony współpasażerów, ugiął się wreszcie i zapłacił. To wydarzyło się w samym środku kraju. Tym razem utknęliśmy na granicy, a to przecież droższa impreza. Bo cło może do kraju nie wpuścić. Może kazać się z tym zabierać z powrotem do Ghany. Na zakurzonym placu, regularnie zasmradzanym przez przejeżdżające powoli ciężarówki, spędziliśmy pewnie koło dwóch godzin. Aż w końcu pozwolono nam pojechać. Mi się udało – mój plecak nie zyskał zainteresowania ze strony służb.

Wjechaliśmy do Burkiny. Nie podróżowaliśmy już przez busz. Ścianę zieleni zastąpił ogromny trawnik, na którym dość luźno rosły sobie niezbyt imponujących rozmiarów drzewa, choć trafiło się też parę baobabów. Im dalej na północ, tym więcej drzew ubywało  – aż do momentu, w którym znikają zupełnie. To przedmurza Sahary. Niestety na skutek wojny w Mali i jej skutków tym razem dla mnie zamknięte. Zresztą droga do Ouagadougou też bardziej bywała zamknięta niż otwarta – na odcinku nieco przekraczającym 100 km zatrzymani zostaliśmy na około dziesięciu blokadach, przeszliśmy ponowną kontrolę dokumentów. Na pierwszej z blokad do autobusu wsiadło dwóch żołnierzy w pełnym szyku bojowym, w hełmach i z karabinami gotowymi do strzału. Kazano poodsłaniać wszystkie okna, wyłączono muzykę. Tak przejechaliśmy przez przygraniczny odcinek drogi, słynący z napadów zbrojnych. Szczęśliwie napadu nie doświadczyłem.





Częstotliwość blokad drogowych można starać się wytłumaczyć. W Burkinie nie tylko szerzy się bandytyzm (na drodze do Niamey zdarzały się nawet miny mające zatrzymać TIR-y), Burkina nie tylko otoczona jest przez niestabilnych sąsiadów ową niestabilność eksportujących (Mali, Gwinea, Wybrzeże Kości Słoniowej, Niger), ale też, jeśli przejrzeć historię niepodległej Burkiny Faso – jest to mniej więcej wykaz kolejnych, następujących co kilka lat, zamachów stanu i przewrotów. I trudno dziwić się, że wjechałem właśnie do jednego z najbiedniejszych krajów świata, najsłabiej rozwiniętych. Poza bandytyzmem i brakiem stabilizacji politycznej (tak ważnej dla inwestorów) w kraju tym nie ma nic. Żadnych bogactw naturalnych, żadnych szlaków transportowych, gór, morza – nic. Trawa i piach.

Ouagadougou podobno bardzo zmieniło się. Rząd kazał ludziom zabrać się za sprzątanie i sprawić, by z ulic zniknęły kozy. I rzeczywiście kóz nie było, choć z porządkiem na ulicach to tak fifty fifty. Ouaga - jak tu nazywają to miasto – sprawiła na mnie dobre wrażenie. Z jednej strony oczywiście jest to miasto Zachodniej Afryki, z drugiej jednak pozbawione hałasu, korków i smrodu Kumasi. Może też dlatego, że w Burkinie bardzo popularne są motory i skutery. Jeździ ich naprawdę wiele. Przez to ruch jest płynny. Poza tym poczyniono parę inwestycji w drogi.

Z zabłoconego i zaśmieconego placu zwanego dworcem autobusowym rozklekotaną taksówką dotarłem do terenu należącego do tutejszej katolickiej diecezji. Teren ogromny – całe osiedle. Kilka kaplic, katedra, parę budynków administracyjnych, okazała rezydencja monsignore’a i, na samym końcu ulicy – hostel. Tu postanowiłem się zatrzymać. Liczyłem, że poznam innych wędrowników. Niestety nie do końca. Po terenie diecezji wędrują bowiem głównie rozmodlone babcie, ale przyjezdne, z Europy. Oczywiście dominują tu Francuzi. Podobno za pośrednictwem kościoła katolickiego do Burkiny przyjeżdża wielu wolontariuszy, którzy wykonują różne użyteczne prace – tak słyszałem od jednego z mieszkańców miasta (muzułmanina). I tak oto znane z Ghany grube baby żrące kurczaki i wykrzykujące Alleluja! zostały zastąpione przez ciche, wychudzone i niemal fruwające nad ziemią rozmodlone babcie. Ani z tymi, ani z tymi, lepiej nie zadzierać.

W hostelu przyjęła mnie siostra zakonna, miejscowa. Przesympatyczna. Dodać muszę, że pozostali pracownicy wielkiego przedsiębiorstwa zwanego diecezją również są bardzo przyjaźnie nastawionymi do świata ludźmi. Żal, że mój francuski wygląda jak wygląda. Parę lat nauki na uniwersytecie pozostawiło po sobie krótkie Je ne parle pas francais. Tyle. Niedługo po moim przyjeździe rozszalała się potężna burza z ulewą, zawiał silny wiatr. I tak było już do zmroku. Po raz pierwszy rzeczywiście poczułem, że przyjechałem do tej części Afryki w porze deszczowej, choć takiej pogody spodziewałem się raczej nad oceanem a nie już właściwie na obszarze sawanny. Pogoda zatrzymała mnie dziś w hostelu, jutro mam zamiar pospacerować po mieście.


Dzisiejszy wpis zakończę refleksją – autobus z Akry do Ouagadougou (ja wsiadłem w Kumasi) wyjechał o godzinie jedenastej, na miejsce dotarł po dwudziestu pięciu godzinach. Przez cały czas kierował jeden człowiek, z paroma 15-minutowymi przerwami i przymusową dłuższą na cle. Odważnie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.