sobota, 10 sierpnia 2013

Szpieg z licencją na fotografowanie

7 sierpnia, środa, Ouagadougou

Władze Burkiny, po części ze względów, o których pisałem wczoraj, mają swoje obsesje. Jedną z tych obsesji jest silne podejrzenie, że każdy turysta przyjechał tu po to, by szpiegować. A szpiegowanie jego ma niechybnie doprowadzić do wysadzenia niemal nieistniejących szos, rozpadających się budynków ministerstw czy wąskich mostów pozbawionych barierek (przejeżdżaliśmy przez takie wąskie mostki, adrenalina skacze prawie jak autobus po dziurach). Tak, pozbawiona czegokolwiek Burkina dobrze wie, co w trawie piszczy. I pewnie dlatego do niedawna jeszcze była jedynym znanym mi krajem, który wydawał turystom oficjalne pozwolenia na robienie zdjęć. Jakichkolwiek zdjęć. Fotografujesz zabytkowy meczet – pozwolenie proszę. Inaczej łapówa. A że pozwolenia były bezpłatne, wychodziło ciut taniej je zdobyć.


Byłem przeświadczony, że nadal trzeba pozwolenie uzyskać. Tak pisał przewodnik, tak pisali wędrownicy przeróżni w sieci, o tym, że nie trzeba – nie pisał nikt. Dlatego też dzień swój rozpocząłem od wycieczki przez centrum miasta do Ministerstwa Turystyki, i to jeszcze przed ósmą, miałem więc okazję obserwować budzącą się do życia stolicę. W resorcie jakoś znaleziono człowieka, który znał parę słów po angielsku i wytłumaczył mi, że nie, że już nie trzeba. Po czym wyłożył mi, czego fotografować nie mogę. Dość długa lista – wszystkie obiekty infrastrukturalne. Drogi, mosty, fabryki – do działu infrastruktury można zaliczyć niemal wszystko. Paranoja? Trochę tak, ale kiedy chodzisz z aparatem, stójkowi tylko czekają na okazję, żeby upomnieć się o łapówkę. Obserwują cię bacznie. Pstryk i mamy cię ptaszku niewierny!



Widoczne minarety do Grande Mosquee - największa atrakcja Ouagadougou
Z budynku ministerstwa wybrałem się spacerkiem wzdłuż Avenue de l’Independance, po naszemu Aleja Niepodległości. Najbardziej reprezentacyjna ulica miasta. I rzeczywiście – szeroka, dwupasmowa. Po bokach same ministerstwa i centralne urzędy. Gdzieś tam francuska ambasada obwarowana murami i mundurami jak forteca. I u samego szczytu – siedziba premiera rządu. A że przy każdej bramie mundurowi bacznie obserwujący dziwnego typa rozglądającego się na boki, o robieniu zdjęć żadnej mowy być nie mogło. Ale wiele drogi Czytelnik nie stracił. Ulica reprezentacyjna, ale zabudowa już niekoniecznie. Niektóre urzędy przypominały wiejskie bloki mieszkaniowe gdzieś w Polsce, takie PGR-owskie, choć może ciut większe.

Przy głównym placu miasta – Place des Nations Unies (Plac Narodów Zjednoczonych jeśli ktoś jak ja nie rozumie języka Napoleona) – wstąpiłem do ogródka ze stolikami, żeby wypić herbatkę i zjeść coś na śniadanie. Jeśli cierpię brak zdolności językowych, niechże francuska przeszłość tej ziemi da mi chociaż dobre śniadanie, o którym w Ghanie mogłem pomarzyć. Pierwszymi osobami, które spotkałem, byli oczywiście artyści. Jednocześnie zaczęło padać, i to dość solidnie. Schroniłem się więc w sklepiku jednego z tych artystów. Im dłużej padało, tym więcej w mrocznej budzie sklepikiem zwanej zjawiało się ludzi. Tam były papieroski, piliśmy herbatkę, pokazywaliśmy sobie zdjęcia naszych rodzin. Zjadłem dobrą kanapkę. Nie byłem jakoś nachalnie atakowany sprzedażą dzieł sztuki, choć trochę owszem. Sprzedawcy nie mają łatwego życia – był to ostatni sklepik, jaki ostał się na placu, na którym wcześniej było ich około pięciu. Moi towarzysze dyskusji twierdzili, że to przez podatki i brak turystów spowodowany problemami w Mali. Bardzo możliwe.

W międzyczasie przewinęli się jacyś młodzi muzycy z Francji, przyszli na próbę przed wieczornym koncertem. Ouagadougou ma dar przyciągania do siebie ludzi zafascynowanych muzyką. Też z Europy. W autobusie z Akry poznałem Belga doktoryzującego się na uniwersytecie w Leeds, który w Burkinie Faso prowadzi badania związane z muzyką właśnie. I w tym miejscu nie mogę nie wspomnieć, że stolica tego biednego kraju słynie również z organizowanego tu festiwalu filmu afrykańskiego – FESPACO (Festival Panafricain du Cinema), na który zjeżdżają gwiazdy z całego kontynentu.

Wracając do mrocznego sklepiku artysty, towarzystwo było bardzo sympatyczne. Zaczynam dochodzić do wniosku, że skoro tu wszędzie tacy sympatyczni ludzie, zapewne cały naród taki jest. Innymi słowy, jest to reguła, a nie wyjątek. I tu duży plus dla Burkiny Faso. Dostrzegam prawidłowość, wedle której najsympatyczniejsze narody to te, które do bogatych ani często odwiedzanych nie należą. Obok Burkiny, dobrym przykładem może być Gwinea-Bissau. Nigdzie wcześniej i nigdzie później nie spotkałem tak przyjaznych i bezinteresownych ludzi. Ich kraj był rajem w porównaniu z wrednym i fałszywym Senegalem (zwłaszcza Dakarem).

W sklepiku pojawił się człowiek o nazwisku Abdou Ouedraogo. Mówił doskonale po angielsku mimo, że nie był człowiekiem wykształconym. Bardzo przyjemnie nam się dyskutowało. Wypytywał mnie o dzieje kościoła anglikańskiego, o europejskich gejów (tu miał poglądy zdecydowanie radykalnie konserwatywne) i o inne sprawy. Okazało się, że ma brata, który chciałby studiować w Europie medycynę, jako że miejscowe uniwersytety podobno są w stanie upadku, w co jestem skłonny uwierzyć. I absolutnie nie ma nic przeciwko studiom w Polsce, która przecież słynie z wysokiego poziomu medycyny. Domyślam się, że dla osoby z biednej Burkiny wiza do Europy jest marzeniem, najczęściej niespełnionym (pewnie dlatego chce się złapać wszelkiej szansy niezależnie od tego czy to Niemcy, Brytania czy Polska). Ale włączyła się u mnie patriotyczna nutka przypominająca, że w Polsce brakuje nam lekarzy przeróżnych specjalizacji, więc może zrobię coś dobrego dla tego chłopaka i dla Ojczyzny, jeśli okażę odrobinę wsparcia? Ktoś, kto chce nad Wisłą leczyć ludzi, jest przecież potencjalnym społecznym kapitałem prawda? Może kiedyś uratuje zdrowie któremuś z Czytelników. Cóż ja mogę dla niego zrobić? Pomóc w zapisaniu się na kurs językowy dla przyszłych studentów-cudzoziemców. Pomóc w znalezieniu lokum. Odnaleźć dane ambasady, w której musi złożyć aplikację wizową, sprawdzić formalne wymagania wizowe. No i, już w Polsce, pomóc nieco w aklimatyzacji. Co będzie na pewno ciężkie biorąc pod uwagę, że młody Afrykanin chciałby rozpocząć naukę języka w styczniu. W Polsce oferuje się studia medyczne po angielsku, ale brat Abdou po angielsku też nie śmiga zbyt swobodnie, poza tym chce się nauczyć polskiego. Ja się cieszę.

Mój młody nowy przyjaciel twierdzi, że finanse to nie problem. To duży plus, bo finanse zazwyczaj są największym problemem. Dla brata Abdou największym problemem pozostanie więc uzyskanie polskiej wizy. Burkina Faso leży na terenie polskiej ambasady w Algierze, ale na miejscu, w Ouagadougou, jest polski konsul honorowy (narodowości tutejszej, i mówi tylko po francusku, więc mam nadzieję, że nie będę potrzebował jego pomocy), który pośredniczy w kontaktach z ambasadą, więc nie trzeba podróżować nad dalekie Morze Śródziemne. Czytałem, że bardzo niechętnie wizy studenckie wydaje nasza placówka w Abudży, stolicy Nigerii. W tej sprawie interweniował nawet nigeryjskiego pochodzenia poseł Godson, ale w odpowiedzi MSZ wyraźnie zasugerowało, że niewiele się zmieni dopóki, dopóty wszelkie dokumenty w Nigerii będzie można po prostu kupić za łapówkę, łącznie z paszportem. I trudno się dziwić. No zobaczymy, co z tego wyjdzie – szczęśliwie Algier to nie Abudża.

W sklepiku w miłym towarzystwie spędziłem kilka godzin, później nowi znajomi nadal towarzyszyli mi aż do wieczora. Co nie znaczy, że nie zobaczyłem miasta. Zobaczyłem, choć wielu atrakcji Ouagadougou nie kryje. W międzyczasie zostałem zaproszony do dużego blaszaka, pełnego ludzi, na obiad. Poprosiłem o coś lokalnego i w efekcie podczas gdy wszyscy dookoła zajadali pachnące mięsiwa w ładnie wyglądającym sosie, ja skubałem gąbkowate placki kukurydziane o smaku kiepskiego mydła, polane jakimś śluzowatym sosem z liśćmi. Ohyda. Największy natłok gości ten specyficzny bufet przeżył o godzinie pierwszej, kiedy na dwie godziny zamyka się pobliską pocztę i inne urzędy. Po przejściu fali zgłodniałych urzędasów panie pracujące w bufecie ustawiły sobie ławeczkę przed telewizorem i oglądały w skupieniu telenowelę latynoamerykańską. Jedna jednocześnie pielęgnowała sobie jakąś paćką włosy. Goście lokalu w tym czasie nie mogli liczyć nie tylko na obsługę, ale w ogóle choćby okruch uwagi ze strony pań. Telenowela to czas święty. Ta telenowela była jak ukojenie dla duszy i wszystkich moich zmysłów po serialach produkowanych lokalnie, które serwowano w autokarze z Kumasi, a w których aktorzy na zmianę kłócili się (darli się na siebie niemiłosiernie) i umierali. Aż głośniki charczały. Strasznie kłótliwi ci Fante i Ashanti.

Przyznam się bez bicia, że na zakończenie kilkugodzinnej nasiadówki w składziku nabyłem jeden element artystyczny – ponad stuletnią statuetkę Ashanti, pamiętającą jeszcze czasy dziadka czy pradziadka właściciela. Czy prapradziadka, nie jestem pewien. Wytargowałem zdecydowanie korzystną cenę wykorzystując fakt, że od miesiąca nie sprzedali nic. Artyści zobowiązali się do uzyskania niezbędnych do wywozu tak starego przedmiotu pozwoleń. Na poczcie paczka została nadana, urzęduje tam funkcjonariusz celny, który przesyłkę do Polski zatwierdził. Ale chłopaki muszą jeszcze zdobyć pozwolenie w odpowiednim ministerstwie, inaczej celnik nie zwróci części pobranej łapówki. Ciekawą rzeczą było obserwowanie, jak nie mając żadnego opakowania można zapakować stuletnią figurę. Jeśli europejscy celnicy zechcą zajrzeć do środka, będą mieli poważny problem, by dzieło sztuki z powrotem zapakować, więc pewnie włożą je w jakieś swoje pudełko czy worek. Zdarzało się w przeszłości. Taka ponad stuletnia rzeźba ma ogromną wartość historyczną, finansową zapewne również. Wędrując po sklepikach w Ghanie czy Burkinie można natknąć się na takie właśnie kwiatki, stojące gdzieś po kątach w kurzu. W Akrze też takie widziałem.

Dzień mój zakończyłem językową przygodą w ulicznej garkuchni, kiedy wiedziony chęcią rozrywki i dobrej zabawy zamówiłem kolację zupełnie nie wiedząc co zamawiam. Na przystawkę dostałem dwa małe szaszłyki. Na danie główne – grillowanego kurczaka z sałatką. Sałatka niestety do śmieci, cała Afryka jest na naszej liście miejsc, w których surowych warzyw nie jadamy, zwłaszcza nieobranych.


Abdou, pewnie w podziękowaniu za wolę pomocy bratu, zaproponował bym zabrał jego brata ze sobą do Bobo Dioulasso i byśmy zatrzymali się u ich krewnych. Mieć okazję podejrzeć od kuchni jak żyje się mieszkańcom Burkiny? Bezcenne doświadczenie. Choć wymuszono na mnie, bym towarzyszowi drogi kupił bilet – warto. Przynajmniej zakładam, że warto.

Zabytek wkrótce (oby) trafi do Polski
Katedra katolicka
Siedziba monsignore'a diecezji
Tereny diecezji
I na koniec - niebieski ptaszek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowi komentatorzy, przy 'Komentarz jako' wybierzcie - anonimowy. Dzięki.